Nie zadzieraj z Weterynarzem

Nie zadzieraj z Weterynarzem Blog (nie)weterynaryjny Trochę o zwierzętach, trochę o ludziach. Nic o leczeniu.

06/02/2025

Trochę Was tu ostatnio przybyło, więc muszę zobaczyć z kim mam do czynienia. W celu dokonania precyzyjnej analizy, proszę o odpowiedź na jedno istotne pytanie:

Najpierw mleko potem płatki? Czy najpierw płatki potem mleko?

P.s.
Nie obchodzi mnie rodzaj płatków, typ mleka i czy jesteś smutasem, który chce mi powiedzieć że nie praktykuje dania z jakimkolwiek typem białawego płynu i suchym dodatkiem węglowodanowym :p

05/02/2025

Musimy wyjaśnić pewną kwestię, gdyż ostatnio kilka osób zwróciło mo uwagę w trakcie czynności zawodowych. Otóż ja gadam do pacjentów. Pytam jak się mają, gdzie ich boli i kto ich tak upasł. I większość moich klientów (a prawdziwie Moi klienci są super ludźmi) pokornie uczestniczy w tym moim dialogu ludzko-zwierzęcym. Niestety niektórym osobnikom to przeszkadza, gdyż zwierzę (cytat) "i tak nie rozumie, więc po co tak gadać". Skoro więc wyjaśnienie jest konieczne to spieszę wyjaśniać.

Po pierwsze łamanie barier i tworzenie tzw. "więzi lekarz-opiekun". To mój sposób na rozładowanie napięcia, czasem stresu. Tak pokazuję ciepłe uczucia do Waszych podopiecznych - a z ankiety, w której wzięło udział przeszło tysiąc z Was wynika, że kontakt i podejście do zwierzęcia są dla Was najważniejsze.

Po drugie, to element zbierania wywiadu. Wielu opiekunów chętniej opowiada ma pytania kierowane do zwierzęcia niż osobiście do siebie. Serio.

Po trzecie nie słowa, a sposób mówienia. Wiele zwierząt odpowiada przyjaźnią na przyjazne zachowanie. Dlatego gadam, a jeśli nie ma pacjent nic przeciwko to miziam.

Ponad to udzielam Wam w ten sposób informacji na temat tego co aktualnie robię. "Pokaż no te węzły chłonne. Piękne węzełki masz". I tak, mógłbym Wam udzielac suchych informacji pod maską pełnej powagi, ale chcę, żebyście czuli się swobodnie i staram się w ten sposób niwelować stres towarzyszący nieraz wizycie.

Dodatkowo, lubię rozmawiać z istotami inteligentnymi. To zrozumiałem więc, że rozmawiam ze zwierzętami :p

Dlatego gadam do zwierząt w trakcie wizyty.

P.s.
Wg. Ankiety chcecie streamów. Jeżeli wszystko pójdzie po mojej myśli pierwszy w niedzielę o 21:00

04/02/2025

Jeszcze słowo w temacie onomatopei, jak również kota. Mięta, kiedy jest głodna, nie robi "miał". Mięta robi "AAAAAAA!!!!". Dlatego Józek zapytany, jak robi kotek woła "aaaaaa!". Tyle jeśli chodzi o edukacyjno-wychowawczy aspekt posiadania kota 🙄

03/02/2025

Hej, hej!

Ja znów z badaniem rynkowym. Tym razem chciałbym poznać Wasze zdanie na temat treści tu publikowanych. Ankieta jest mega krótka. Pierwsze pytanie dotyczy moich pomysłów, drugie to otwarte miejsce na Wasze sugestie. Dzięki odpowiedziom macie wpływ na to co tu się dzieje.

Link w komentarzu. Dziękuję za udział.

03/02/2025

Wspólny pochówek człowieka i zwierzęcia – od niedawna możliwy w jednym z włoskich miast – budzi kontrowersje. Co o tym myślicie?
Do dyskusji zaprasza dziś dziś lek.wet. Łukasz Łebek, Nie zadzieraj z Weterynarzem.

„Razem aż po grób"

Choć reakcje na pomysł pochówku człowieka razem z jego zwierzęciem mogą być różne, to z historycznego punktu widzenia takie praktyki nie są niczym niezwykłym.
Szczątki zwierzęce znajdowano w ludzkich grobach na całym świecie. W egipskich grobowcach odkrywano szczątki kotów, psów, krokodyli, ibisów i wielu innych gatunków – niektóre poddawano nawet procesowi mumifikacji.

Razem ze zwierzętami bywali chowani także Sumerowie, Majowie, Wikingowie, a nawet ludy koczownicze, jak na przykład Scytowie. Co więcej, najstarszy dowód na udomowienie kota pochodzi właśnie z takiego pochówku – w grobie na Cyprze, datowanym na 7500 r. p.n.e., odnaleziono szczątki kota u stóp człowieka. Jak widać, starożytni cenili towarzystwo swoich zwierzęcych towarzyszy nawet po śmierci.

W miarę jak sferę sacrum zaczęto rezerwować wyłącznie dla ludzi, praktyki te stawały się coraz mniej powszechne. Wyraźne rozdzielenie tego co „ludzkie”, od tego co należy do świata zwierząt, sprawiło, że współcześnie praktyka taka przestała być społecznie akceptowalna. Mimo to zdarzyły się wyjątki.

Jednym z nich jest przypadek z 2019 roku: zgodnie z wolą mieszkanki stanu Wirginia, jej suczka Emma została uśpiona i pochowana razem z nią. Wywołało to oczywistą debatę natury etycznej, gdyż pies był całkowicie zdrowy i mógł zostać adoptowany. Mimo że w USA chowanie zwierząt na cmentarzach komunalnych jest nielegalne, Emma spoczęła obok swojej (egoistycznej) pani. Wykorzystano tu klauzulę prawną stwierdzającą, że pies należy do obywatela...

Niewiele ponad miesiąc temu temat wspólnych pochówków znów powrócił. 26 grudnia 2024 Mediolan stał się pierwszym miastem w Europie, które oficjalnie zezwoliło na wspólny pochówek ludzi i zwierząt na miejskich cmentarzach – oczywiście dopiero po naturalnej śmierci pupili. Do grobu właściciela mogą dołączyć psy, koty, króliki, chomiki, ale także rybki, papugi i wiele innych gatunków domowych zwierząt. Zgodnie z nowym rozporządzeniem pochówek prochów lub szczątków zwierzęcia może odbyć się albo po pogrzebie właściciela, albo równocześnie z nim, podczas jednej ceremonii.

"Pochówek zwierząt domowych na miejskich cmentarzach – mówi radna ds. obywatelskich Gaia Romani – to akt, na który czekało wielu obywateli. Wiemy, że obecnie coraz więcej osób nawiązuje ze swoimi zwierzętami szczególną więź, porównywalną do relacji z bliskim członkiem rodziny. Świadomość, że mogą one spocząć obok swoich opiekunów, z zapewnieniem godnego pochówku, to z pewnością inicjatywa pełna troski i wrażliwości, dająca ukojenie tym, którzy kochają zwierzęta i dzielą z nimi swoje życie."

Choć na płytach nagrobnych nie będzie można umieszczać ani imion zwierząt, ani ich wizerunków, mogą się one pojawić na zdjęciu razem z właścicielem.

Jakie jest Wasze zdanie na ten temat? Czy widzicie potrzebę zmian dotyczących pochówku zwierząt domowych w Polsce? Dajcie znać w komentarzach!

Mięta. Nie wiemy kiedy przyszła na Świat, dlatego obchodzimy adopciny. I tak oto upłynął rok życia z kotem. Mięta trafił...
02/02/2025

Mięta. Nie wiemy kiedy przyszła na Świat, dlatego obchodzimy adopciny. I tak oto upłynął rok życia z kotem.

Mięta trafiła do nas z miedarskiego Schroniska dla Zwierząt, można powiedzieć pod wpływem chwili. Pamiętam, że spacerowaliśmy w lesie z psami i dyskutowaliśmy kwestię powiększenia stada. Antosia miała trochę gotówki (każdy zwierz wymaga nakładów finansowych, jakby ktoś nie wiedział) do zainwestowania i bardzo chciała mieć coś swojego do kochania. Rozmawialiśmy o gryzoniach i gadach. W pewnym momencie młoda powiedziała:

- Wiem, że nie chcecie kota. Ale może jednak bym mogła?

Fakt! Nie chcieliśmy kota. Spojrzeliśmy na siebie z Weroniką i stwierdziliśmy "a właściwie czemu nie?". W ciągu tygodnia kot był u nas. Okazało się, że jest jednocześnie kotem, gryzoniem i paskudną gadziną.

Można by pisać wiele na temat naszego wspólnego pożycia z Miętą. Przede wszystkim musieliśmy się przyzwyczaić do specyficznego kociego wajbu. Do łażenia w miejscach niełażalnych, spania w miejscach niespalnych i drapania rzeczy niedrapalnych. Karmienia w zasadzie na żądanie i kuwety - która okazała się mało kłopotliwa, jeżeli dbać o nią należycie. Mięta po prostu namieszała w naszej psiarskiej mentalności.

Czy mnie wkurza? I to jak!!! Nie cierpię tego nachalnego łażenia pod nogami i prób wyłudzenia żarcia, mimo że jadła 30 sekund temu. Irytują mnie podrapane meble i jej próby ucieczki na dwór. Generalnie jak mam gorszy dzień to wkurza mnie w całej swojej kociowatości.

Czy więc żałuję adopcji? Mimo, że zdarzyło mi się sarkać i odgrażać się powrotem do bidula, nie żałuję zaproszenia tego kota pod nasz dach. Niezwykle cennym doświadczeniem jest poznawanie tych zwierząt z bliska, w codziennym życiu, a nie tylko z perspektywy gabinetu weterynaryjnego. Uwielbiam mruczące wibrato, które potrafi zresetować każdy stres. Poza tym Mięta wprowadziła wiele życia i ruchu do domu. Wyraźnie brakowało mu kota i teraz trudno sobie go bez niej wyobrazić.

Przede wszystkim Mięta była potrzebna Antosi, a Antosia Mięcie. To jaką więź wytworzyły te dwie dziewczyny jest niesamowite i trudne do opisania. Są od siebie uzależnione i wspierają się nawzajem. Antosia zwie ją czasem Terape-Kicią i w chwilach dołkowych stosuje okłady z kota, która poddaje się procesowi z chęcią i cierpliwością. Nikt nie wmówi mi, że koty nie kochają swoich ludzi. Nie jest to taka pełna ekspresji, kocia miłość, a sygnały są bardziej subtelne, ale jest ich mnóstwo.

Tak więc, po roku z kotem jestem bogatszy w doświadczenia. Wszyscy jesteśmy. Jesteśmy też wzbogaceni jako rodzina - mieszana gatunkowo ale stale pracująca na własne szczęście. Nie bez zasługi tego małego, czarnego diabła. Dzięki Nazgulu ;)

Kiedy masz małego Bejbuta przychodzi moment, kiedy onomatopeje są istotnym elementem edukacji. Lotta Olsson stworzyła je...
31/01/2025

Kiedy masz małego Bejbuta przychodzi moment, kiedy onomatopeje są istotnym elementem edukacji. Lotta Olsson stworzyła jedną z moich ulubionych stron w książce ever 😂

30/01/2025

Moja babcia zwykła mawiać "ucz się synek, to nie będziesz musiał ciężko dźwigać". Zawsze wspominam te słowa, kiedy podnoszę nieprzytomne i bezwładne 50 kg psa z podłogi. Tak, rzeczywiście nauka mnie uchroniła przed "ciężkim dźwiganiem" 😂

Kiedy odchodzi nam ktoś bliski żałoba jest naturalnym krokiem w pogodzeniu się z bolesnym rozstaniem. Jest to czas na po...
29/01/2025

Kiedy odchodzi nam ktoś bliski żałoba jest naturalnym krokiem w pogodzeniu się z bolesnym rozstaniem. Jest to czas na poukładanie sobie świata (także tego wewnętrznego), aby móc dalej żyć bez utraconego towarzysza. Żałoba nie dziwi po śmierci człowieka, tu wręcz w niektórych kręgach oczekuje się jej manifestacji. Coraz mniej zaskakuje, kiedy mówimy o żałobie po stracie zwierzęcia - a nie powinna zaskakiwać wcale, gdyż niejeden raz bliższy nam jest pies niż krewniak. Można by powiedzieć, że żałoba jest domeną ludzi. Czy na pewno?

Badacze ptaków już dawno zauważyli, że niektóre gatunki łączą się w pary na całe życie - a ptaki potrafią żyć długo. Przykładem niech będzie albatros, który straciwszy partnera nie złączy się już z innym ptakiem. Mi to żywo przypomina opiekunów zwierząt, którzy po zgonie zwierzęcego towarzysza nie decydują się już na kolejną adopcję.
Aby przeżywać żałobę strata musi być bolesna. My jednak, ludzkość jako całość, mamy tendencję do odmawiania zwierzętom prawa do uczuć wyższych. W związku z tym śmierć partnera, określanego jako “prokreacyjnego”, nie powinno u nich wywoływać gwałtownych, emocjonalnych reakcji. Przecież to tylko maszyny napędzane popędami i instynktem. Czyżby?

Pewnego dnia siedziałem na ławce koło apteki. Czekałem aż żona załatwi sprawunki. Moją uwagę przyciągnął ruch na jezdni. Wyraźnie wzburzony szpak lądował i zrywał się ponownie, przeraźliwie wrzeszcząc - nie da się tego określić inaczej. Na asfalcie, w stanie nie budzącym wątpliwości, leżał drugi ptak. Brakuje mi narzędzi aby opisać, jak zachowywało się żywe zwierzę, jednakże ładunek emocjonalny jaki od niego bił odczuwałem bardzo wyraźnie. Szpak rozpaczał po stracie ukochanego partnera. Tak, rozpaczał. Obojętnie co twierdzą zwolennicy teorii o wyższości gatunku ludzkiego, to małe stworzenie, które dla większości jest szkodnikiem sadów, przeżywało swoją osobistą tragedię. Nie wiem co ptak robił dalej - szpaki nie są monogamistami, ale ten moment miał dla mnie szczególnie symboliczny wydźwięk. Bo skoro mogą cierpieć po stracie, to mogą też przeżywać żałobę.

W przekonaniu o tym utwierdziłem się kilka lat później. Kiedy umarła moja babcia, zwierzęta odczuły to bardzo boleśnie. Mieszkała wtedy z nami stara kotka Kicia i pies Kluska. Czy one odczuwały stratę razem z nami? Oczywiście, że tak. Każdy na swój sposób. Najbardziej przeżywała ją Kicia. Babcia była jedyną osobą, która mogła kota dotykać. Przez dwa tygodnie od śmierci, zwierzę chodziło po całym domu i wołało. Od pokoju babci do kuchni. Z kuchni do łazienki. I tak w kółko. Początkowo było widać irytację, potem zaniepokojenie, potem ewidentny strach kota. Kot się izolował bardziej niż zwykle i spadł mu apetyt. Oczywiście dorwałem go i przebadałem - jak na zbliżające się 18 lat zdrowa jak ryba. Po pewnym czasie kot stwierdził chyba, że babcia nie wróci i trzeba żyć dalej, a na kolejnego dotykacza wybrał moją mamę. A Kluska? Kluska codziennie wchodziła do pokoju babci, wzdychała i leżała pod stołem, a smutek na długi czas zagościł na jej twarzy. Apetyt również jej spadł, co u beagle’a jest rzeczą niebywałą. W jej przypadku żałoba trwała prawie trzy miesiące…

No dobra. Zwierzę tęskni za swoim człowiekiem, a za innym zwierzęciem też może? A dlaczego by nie? Opiekunowie przynoszą do gabinetu przeróżne historie. Ostatnio ktoś opowiadał mi, że pies po śmierci swej przyjaciółki przestał kłaść się na legowisko, które zajmowali wspólnie. Często słysze o izolowaniu się, silnym posmutnieniu i spadku apetytu. Zwierzęta w żałobie zmieniają zachowania i rytuały, niektóre aktywnie poszukują, a nawet nawołują utraconego kumpla. Dlatego należy stwierdzić wyraźnie: TAK zwierzęta przeżywają żałobę. Może nie wdziewają czerni, mimo to też muszą sobie poradzić z pustką po innej istocie. Po jednym to widać lepiej, po drugim wcale, nie możemy jednak odmawiać im prawa do żałoby tylko dlatego, że nie są w stanie wyrazić swych uczuć werbalnie.

Tutaj należy zwrócić uwagę na jeszcze jedną kwestię. Może się okazać, że potencjalna żałoba jest niespecyficznym manifestem choroby. Smutny, mniej je, izoluje się - wypisz wymaluj chory kot. Dlatego zanim postawimy tezę o żałobie, sprawdźmy stan zdrowia zwierzęcia. Dodatkowo nie zapominajmy, że żałoba to dla zwierzęcia stres. Ten może natomiast prowadzić realnych, fizycznych schorzeń. Szczególnie na taki scenariusz narażone są koty.

Na koniec powiem Wam jedno. Każdy ma prawo do żałoby - obojętnie czy po człowieku, czy zwierzęciu. Może ona być przeżywana jak chcecie i jak długo potrzebujecie. Jeśli ktoś Wam mówi, że jest inaczej każcie mu pocałować się w miejsce, w którym plecy tracą swą szlachetną nazwę.

****

Dzięki Ewa Grelewicz za zwrócenie uwagi na temat! Wydawało mi się, że pisałem o tym setki razy - okazuje się, że nie 😅

28/01/2025

Weronika zaważyła, że ostatnio mało narzekam na ludzi. Zastanowiłem się chwilę nad tym. Ostatnio faktycznie nie czuję się jak w ukrytej kamerze. A może dorosłem? A może mam bardziej wywalone, a granica mojej tolerancji się przesunęła? Być może praca z ludźmi nauczyła mnie cierpliwości? Nie wiem. Faktem jest jednak, że próbowałem napisać dziś jakiś narzekający post i nie znalazłem inspiracji, poza tym że mogę ponarzekać iż nie mam na co narzekać. Masakra.

28/01/2025

Czy lekarz weterynarii pracujący „z powołania” powinien być do dyspozycji 24 godziny na dobę?

Lek.wet. Katarzyna, autorka profilu Nekovet - Koci Weteryniorz, opowiada o realiach pracy w całodobowej klinice dla zwierząt oraz o tym, jakie konsekwencje może mieć życie w ciągłej gotowości...

--

„Od 10 lat pracuję w całodobówce: dnie, noce, święta, nie-święta. Nie narzekam, to mój świadomy wybór; z czasem nauczyłam się, z czym on się wiąże, ale powiem wprost: naprawdę łatwo stracić równowagę.
Opowiem Wam o moim najdłuższym dyżurze w życiu – i o tym, jak się skończył. Będzie dużo gwiazdek, bo zwykłam nazywać rzeczy po imieniu.

*

To był jeden z „tych” tygodni – totalny zapier**l. Pacjent za pacjentem, emergency za emergency – ot, prawo serii, plus mam talent do ściągania ciężkich przypadków. Siedmiogodzinny dyżur rozpoczęty o dziewiątej rano, kończył się mocno po północy. Wychodziłam z kliniki o pierwszej czy drugiej w nocy, wracałam rano na ósmą. Nie było łatwo, ale dawałam radę. Zawsze. Przecież trzy godziny snu to wystarczająca ilość.

Wreszcie nadchodzi niedziela – nocka. Znienawidzona przez wszystkich, bo oznacza 16 godzin w przybytku, ale jestem odważna – biorę te zmiany, lubię, jak się dzieje.
Przed rozpoczęciem dyżuru pytanie do kolegów: „Jak tam?”. „Spokój!” – odpowiadają. „Ta...” – myślę sobie – „Poczekajcie, niech tylko przestąpię próg gabinetu...”.

I oczywiście, miałam rację. Na start rozszerzenie żołądka – jazda, sondujemy. Udało się, będzie żył. Potem kilkanaście sraczek, kaszelków oraz kleszczy – żeby uśpić moją czujność i dać nadzieję, że najgorsze za mną.
Wtedy wjeżdża napad padaczkowy – na szczęście szybko się ogarnął. Zjedzone dziwne rzeczy – udało się wyrzygać. Babeszjoza, już w zaawansowanym stadium – kurde, będzie ciężko.

Nagle robi 23.00 – jasna cholera, muszę zająć się pacjentami w szpitalu.
Ledwo udaje mi obrobić szpital, kiedy wpada pies z obrzękiem płuc. Kardiogenny, powinien się ustabilizować, ale jak na złość nie ma zamiaru.
Całą noc bieganina od jednego pacjenta do drugiego.

O 7:55 rano stan psa z obrzękiem pogarsza się, sytuacja robi się beznadziejna. W tym samym momencie do gabinetu wpada kobieta, krzycząc, że jej berneńczyk krwawi z rany po zabiegu chirurgicznym – szybko oceniam sytuację, nie ma aktywnego krwawienia – każę czekać, muszę jak najszybciej wrócić do zwierzaka z obrzękiem. Kobieta krzyczy na mnie, że mam ją natychmiast obsłużyć. Kończy mi się cierpliwość – unoszę głos, ale właścicielka nie ma zamiaru odpuścić. Zamyka buzię, dopiero gdy widzi, jak reanimuję obrzękowego psa.
Nie udało się, pacjent nie przeżył.

Kilka minut później w końcu przyjmuję rozgoryczoną właścicielkę berneńczyka – oczywiście okazuje się, że pies skakał i biegał mimo zalecenia ograniczenia ruchu, szew poszedł, naczynko rypło, ale oczywiście według pani – wszystko wina operatora.
Nagle wpadają ludzie z półprzytomnym psem na rękach. Blady jak cholera, krwawienie do jamy otrzewnej. Na szczęście pojawiła się już poranna zmiana, więc przekierowuję do nich berneńczyka, a sama dzwonię do chirurgów, że na dzień dobry muszą przyjąć dodatkowy zabieg.

Jest 8:50, a ja przypominam sobie, że obiecałam koledze lek-wetowi, że po odespaniu (ha ha, kiedy?) dzisiejszego dyżuru, przyjadę popołudniu pomóc w drugiej placówce. Zaciskam zęby i szykuję psa do zabiegu. Otwieramy.

Guz na pół psa, pęknięty – nie ma szans, nacieka na aortę, nerki, na wszystko. Właściciele nie przyjmują tego dobrze. Eutanazja. Załatwiamy formalności, sprzątamy salę. Ja nadrabiam niedokończone czynności w szpitalu, obdzwaniam ludzi. Robi się 13:00. Nie opłaca mi się wracać do domu, przecież obiecałam, że pomogę.

Prysznic biorę w pracy, jem jakieś dziadostwo – pierwszy posiłek od 20 godzin. I działam dalej, półprzytomna stawiam się na kolejny dyżur.
I od razu sajgon: pacjent w trakcie lewatywy zatrzymał się oddechowo, więc stres i walka o powrót do żywych. Tym razem zabieg się udał, zwierzak przeżył. Uff... Mam ochotę położyć się na kafelkach i zasnąć. Byle do 22…

21:30 mój stały pacjent z podejrzeniem ciała obcego. Nosz ku*wa żart.
Przewozimy do głównej placówki, otwieramy.
Wychodzę z pracy przed trzecią w nocy. Byłam w pracy ciągiem ponad 32 godziny...
Pod koniec myślałam tylko, że albo skończę w szpitalu psychiatrycznym, albo zadyndam, albo spróbuję sobie pomóc.
Wybrałam opcję trzecią. Następnego dnia znów byłam w pracy o ósmej, ale z silnym postanowieniem, że muszę coś zmienić.

*

Zrobiłam sobie kilka tygodni przerwy od pracy, aby trochę spojrzeć z boku na siebie i swoją sytuację, zastanowić się – co ja k*rwa robię.

Praca w całodobówce, choć ekscytująca i pełna wyzwań, to były ciągłe nadgodziny. Nie miałam, kiedy zjeść, wysikać się, spać, żyć. Czasem nie miałam kiedy nakarmić własnych kotów – musiał do nich przychodzić ktoś z zewnątrz. W ciągu trzech miesięcy pracy straciłam ponad 10 kg – z nerwów i braku czasu na zdrowe posiłki. Dopajałam się glukozą, żeby funkcjonować. Po pół roku moja depresja sięgnęła zenitu aż do myśli samobójczych, zaburzenia lękowe szalały tak, że ciężko było wyjść z domu, a trzęsące się łapy utrudniały funkcjonowanie.

Zrozumiałam, że żeby dobrze pracować, nie mogę zapieprzać 30 godzin non stop, przespać się przez trzy, a potem wstać i pracować dalej – to nie jest w porządku ani wobec mnie, ani wobec moich pacjentów. Umówiłam się z lekarzem – gdy robi się za ciężko, za dużo, kiedy przestajemy dawać radę, trzeba zgłosić się do specjalisty.
Terapia pozwoliła mi przestać się wstydzić, wyrzucać sobie, że potrzebuję odpocząć. Nie jestem bogiem i nigdzie nie było powiedziane, że mam zapieprzać 24 na dobę.

Po przerwie, na pół etatu poszłam do „normalnej” przychodni i dopiero po roku wróciłam do całodobówki, ale mądrzej.
Nadal work-life balance nie jest moim drugim imieniem, ale już wiem, że stawianie granic nie czyni mnie gorszym lekarzem.

Dlatego – koledzy z branży (oraz spoza branży, każdy z nas ma swoje małe piekiełko zawodowe) – olejcie komentarze, że „dobry weterynarz zawsze przyjmie po godzinach”.
Waszym prawem jest wyjść z pracy, zamknąć drzwi na klucz, wyłączyć telefon i naprawdę mieć wszystko gdzieś. Człowiek zmęczony, który rzyga swoją pracą, przestaje być dobrym lekarzem.

Najważniejsze to móc przed samym sobą przyznać, że robi się wszystko najlepiej, jak się potrafi. Zamiast przeklinać swoją pracę – wyrobić sobie taki system, który umożliwi zachowanie równowagi, zarówno tej fizycznej, jak i psychicznej. I pozwoli być... Szczęśliwym.

Dbajcie o siebie."

Oki doki, słowo się rzekło. Stuknęliście te 400 reakcji to macie fragment czegoś co zacząłem dawno temu i jakoś tak nie ...
27/01/2025

Oki doki, słowo się rzekło. Stuknęliście te 400 reakcji to macie fragment czegoś co zacząłem dawno temu i jakoś tak nie potrafię dokończyć. Obiecuję, że od następnego razu wracam do tematów weterynaryjnych :P

Bebok #1 "bądź grzeczny"

- Fala zaginięć dzieci na śląsku - prowadzący wiadomości miał trudność z ukryciem emocji - Czy coś je łączy? Dotarliśmy do informacji, że wszyscy rodzice zgodnie utrzymują, jakoby ich pociechy nie wychodziły z domu. Czyżby kidnapping doskonały? Policja twierdzi, że śledztwo trwa, nie zostały postawione żadne żądania okupu...

***
Było gorące lato, wakacje właśnie się zaczęły. Osiedlowy plac zabaw pełen był dzieci, próbujących na wszelkie sposoby zrobić sobie krzywdę. Ktoś kto ma dzieci, wie w jak krea-tywny i przerażający dla rodzica sposób, potrafią one używać sprzętów w takich miejscach. Biegały, skakały, biły się, próbowały palić za śmietnikiem papierosy wykradzione rodzicom. Obrazek jak sprzed rewolucji technologicznej. Oczywiście widziało się w tej czy innej dłoni smartfona albo inny gadżet. Jednak nie było ich zbyt wiele. Nie było to monitorowane, ogro-dzone i czyściutkie osiedle. Szare, brudne i popękane bloki z płyty, jedyna zieleń to farba, którą pomalowano kosze na śmieci. Mieszkali tu zwykli, ciężko pracujący ludzie. Wielu rodzi-ców nie stać na nowinki technologiczne. Dzieci musiały bawić się w tradycyjny sposób.
Bloki są szare, ale plac zabaw! Piękny, błyszczący, nówka sztuka z “funduszy”. Zjeż-dżalnie, huśtawki, piaskownica i inne sprzęty, których nazw poza budowniczymi nikt nie zna. Postawiono nawet trzepak. Chyba, któryś z projektantów, dorastał na takim osiedlu i dał się ponieść sentymentom. Dzieci lubiły trzepak. Mamy niekoniecznie. Pamiętały czasy, gdy same wisiały na osiedlowym trzepaku głową w dół. Coś co kiedyś postrzegały jako niezłą zabawę, teraz jawiło się jako zagrożenie życia. Pewnie słusznie.
- Maciek! - rozległo się z jednego z okien - natychmiast wracaj do domu! Już!
Zawołany, na oko ośmioletni chłopiec, zeskoczył z trzepaka i zwiesiwszy głowę powlókł się w stronę klatki. Czuł się jak skazaniec, podążający w stronę Sali Śmierci. Rozważał ucieczkę z domu. Miał dość nieustających awantur. Zaczął wspinaczkę na czwarte piętro, winda od dawna nie działa. Mama stała już w przedpokoju
- Ile razy mam Ci powtarzać byś nie właził na ten nieszczęsny trzepak - wysyczała - możesz spaść i złamać sobie rękę, albo kark!
- Ale… - próbował
- Żadnych ale! - ton głosu kobiety wyostrzał się - nie potrafisz spełnić żadnej mojej prośby. Wszystkie polecenia traktujesz jako luźne uwagi. Mam dość tego, że mnie wcale nie słuchasz! Wiesz co się dzieje z dziećmi, które nie słuchają rodziców?
Nie wiedział, ale się domyślał. Nigdy nie dostał lania, rodzice tylko mu grozili. Nigdy jednak nie dopuścili się rękoczynów. Nic nie powiedział
- Przychodzi Bebok i je porywa! - wykrzyczała - idź do swojego pokoju i nie pokazuj mi się na oczy, aż do kolacji.
Poszedł, zamknął drzwi. Mama wyszła na balkon zapalić. Dłonie jej drżały, łzy ściekały po policzkach. Płomień zapalniczki, jakoś omijał wyciągnięty koniec papierosa. Po kilku próbach udało się jej odpalić. Stała w promieniach letniego słońca, rozmyślając na temat trudów wy-chowania dziecka. Kochała swojego syna. Mąż pracujący w delegacji, stopniowo stawał się obcą osobą. Dziecko było jej jedynym promykiem radości, o którego dobro drżała dniami i nocami. Ten przeklęty trzepak! Nienawidziła go. Gdy chodziła do podstawówki, często bawi-ły się na takim z siostrą. Aż do wypadku. Pewnego razu młodsza dziewczynka, popchnięta przez jakiegoś urwisa, spadła na ziemię. Spadła tak niefortunnie, że doszło do przerwania rdzenia kręgowego w odcinku szyjnym kręgosłupa. Od tamtej pory, a minęło już trzydzieści lat, siostra kobiety była przykuta do łóżka. Gdyby coś takiego przydarzyło się Maćkowi, pę-kło by jej serce. Nie zdawała sobie sprawy, że się nie przydarzy. Tego słonecznego popołudnia widziała syna po raz ostatni.

***

Maciek siedział przy biurku i bezmyślnie gapił się w okno. Miał poczucie, że został ukarany niesłusznie. Był grzecznym chłopakiem. Wygibasy na trzepaku stanowiły jedyny przejaw bun-tu wobec woli rodzicielki. Za oknem rozpościerał się niczym niezmącony błękit. Jedynie chmary wywijających akrobacie w powietrzu jerzyków wprowadzały pewien dysonans w tej monotonnej scenerii. Maciek zastanawiał się, jak by to było latać razem z nimi. Być całkowi-cie wolnym, nie musieć słuchać poleceń przewrażliwionej matki.
Z zadumy wyrwało go skrzypnięcie otwieranych drzwi szafy. Odwrócił się gwałtownie. Wnę-trze mebla wyglądało jak czarna dziura. Maciek zamrugał gwałtownie. Szafa dalej stała otwarta. Wstał i jak zahipnotyzowany zrobił dwa kroki w jej stronę. Nagle zrobiło się strasz-nie zimno, a chłopiec poczuł na ramieniu zaciskające się kościste palce.
- Cześć – odezwał się mu wprost do ucha syczący głos – byłeś grzeczny?
Maćka pochłonęła ciemność…

***

Żyjemy w czasach racjonalizmu. Nasz Świat oparty jest na solidnych podstawach fizyki i chemii, a nasze życie regulują prawa, nakazy oraz zakazy. Wierzymy w naukę, rzeczy nie mieszczące się jej ramach, niemożliwe do potwierdzenia metodami badawczymi traktujemy jako nieprawdziwe. Człowiek współczesny wierzy, że świat jest policzalny, opisywalny i poznawalny. Nie ma w nim miejsca dla zabobonu. Religię traktujemy bardziej, jako element tradycji i folkloru. Istnieje tu i teraz. Nie ma żadnego potem. Nie istnieje nic obok. Człowiek współczesny o tym wie. Cóż, istoty zamieszkujące drugą stronę o tym nie wiedzą.
Każdy kij ma dwa końce. Istnieje światło i ciemność, dobro i zło, zimno i ciepło, a z mnożenia takich opozycji moglibyśmy uczynić rozrywkę na długi zimowy wieczór. Ale skoro wszystko ma swojego antagonistę, czy Świat, w którym żyjemy, również nie powinien takiego posiadać? Nasi przodkowie nie byli rozwinięci technologicznie, jednak wiarę opanowali w stopniu mistrzowskim. Wydaje nam się, że zastąpili nią niemożność wytłumaczenia obserwowanych zjawisk, albo wykorzystywali w celu wywierania wpływów na innych. I zapewne częściowo tak było. Jednak nie całkowicie. Istnieje świat obok, odległy o grubość cienia od naszego. Czasem go wyczuwamy. Kiedy w ciemności czujecie się obserwowani, gdy nagle pojawia się przeświadczenie, że ktoś za nami stoi. Boimy się ciemności. Podświadomie wiemy, że w niej kryją się strachy. W które nie wierzymy oczywiście. Strachy to bajki. Nie mamy na nie czasu. Nawet, gdy późną nocą, słyszymy kroki w pustym pokoju, jęk otwieranych drzwi, nie dowierzamy swoim zmysłom. Dziwne dźwięki przypisujemy pracy materiałów tworzących dom. Niesłusznie.
Tuż obok istnieje zupełnie inny świat. Negatyw tego, w którym żyjemy. Krzywy, szaro-bury, mglisty i taki jakby płaski. I tak, mieszkają w nim strachy. Można go nazwać “śmietnikiem wyobraźni”, żyją tu wszystkie przywołane do życia kreacje, które człowiek porzucił. Nie jest to miejsce nam przyjazne, jego mieszkańcy są zazdrośni o nasz świat. O słońce, zieleń roślin, niebieskie niebo. Uczucia z nami związane to nienawiść i głód. Ale przeważnie głód.

***

Przy małej, bocznej uliczce stał żółty dom. Nieco zarośnięty ogród był domem dla wielu ptaków i miejscem zabaw dla dwójki dzieci. Starsza Antosia skończyła właśnie pierwszą klasę, młodszy Tadzio, ma za sobą rok uczęszczania do przedszkola. Zwykle się dogadywali, jednak jak to między rodzeństwem bywa, przytrafiały im się nieporozumienia. Tosia, która uważała że jest prawie dorosła nie zawsze chciała bawić się z bratem. On chciał zawsze, starsza siostra była jego bohaterką. Gdy miała gorszy humor zdarzały się miedzy nimi kłótnie i bijatyki. Nic poważnego, każdy kto ma rodzeństwo wie jak to jest. Dzieci były żywiołowe i radosne, w przeciwieństwie do wielu swoich rówieśników, chętnie bawiły się na podwórku. Kreatywność doprowadzała czasem, ku ubolewaniu rodziców, do incydentów. A to podpalona sterta liści, a to wybita z procy szyba, a to skręcona kostka. Dzieciństwo z rodzaju tych, które zaowocują radosnymi wspomnieniami.
Nad bezpieczeństwem dzieci czuwała mama. Odgrywała role przypisane wszystkim matkom. Była kucharką, sanitariuszką, dozorcą, rozjemcą i pośrednikiem w likwidacji szkód. Jak to mama. Maluchy były grzeczne. Z reguły. Niestety jak już narozrabiały, to na całego. Idea konsekwencji popełnianych czynów nie splamiła jeszcze ich umysłów. Zwłaszcza starsza z dwójki, mimo że uczennica, przodowała w kreatywnym spędzaniu czasu. A brat, jak to młodszy brat wtórował jej entuzjastycznie. Okres wakacji to dla matek pracujacych w domu ciężki okres. Dzieci, które część dnia spędzały w placówkach oświatowych, teraz od rana do nocy buszują po obejściu. Co utrudnia zrobienie czegokolwiek. Na szczęście tego dnia było ładnie i dzieci zaraz po śniadaniu wybiegły na dwór. Ich mama co jakiś czas zerkała gdzie są i co robią - średnio co 5 minut. Była bardzo niespokojna, czuła napięcie, jak przed burzą. Zabawa jednak przebiegała spokojne. Tadzio siedział w piaskownicy, Tosia się huśtała. Kobieta odetchnęła po raz kolejny z ulgą i wróciła do gotowania obiadu. Nagle zrobiło się bardzo cicho, co zwykle oznacza dzieci w trybie robienia rzeczy raczej niebezpiecznych. Wyskoczyła przez drzwi tarasowe do ogrodu. Pusto. Furtka na ulicę otwarta. Wybiegła poza posesję. Dzieci ani widu, ani słychu. Zawołała. Brak odpowiedzi. Nie wie czy biec w prawo, czy w lewo, czy płakać, zemdleć albo wrzeszczeć. Zza płotu wyjrzała sąsiadka.
- Stało się coś? - pyta
- Dzieci mi się zgubiły - odpowiada załamującym się głosem matka - odwróciłam się na chwilę, a one wyszły na ulicę. Nie mogą być daleko
- Spokojnie kochana - uspokaja sąsiadka - na pewno je znajdziemy ty biegnij w prawo, ja w lewo.
I ruszyły. Zupełnie zignorowaly zarośnięty trawą nieużytek leżący po drugiej stronie ulicy…

***

ON był zawsze głodny. Głód ten był możliwy do zaspokojenia tylko w jeden sposób. Niestety, nie był dostępny w miejscu, w którym przyszło mu żyć. W miejscu obok było dużo smakowitych kąsków. Jednakże od ustalonych zasad nie było wyjątków i musiał czekać, aż ktoś otworzy bramę. Czekał więc, a czekanie w miejscu bez czasu było męczarnią. Irytacja potęgowała głód. Czekał. Miał zapasy, nie był głupcem, żeby skazywać się na śmierć głodową. Jednak teraz chciał skosztować czegoś świeżego, zawartość weków rozstawionych na półkach w jego walącej się ku szarej ziemi szopie, napawały go wstrętem. Czekał więc cierpliwie, siedząc na szarym kamieniu, wpatrzony w szare drzwi tkwiące w szarej skale, wśród szarych drzew. Czuł, że niedługo zapoluje. Zamknął oczy pozwolił swoim myślą odfrunąć. One mogły przedostać się do miejsca obok. Niczym gończy pies jego umysł, zaczął szukać tropu. Jest! Coś obiecujacego działo się na zarośniętym trawą placu…

***

Dzieciaki bawiły się świetnie. Wysoka trawa całkowicie je zakrywała. Dobiegły na środek nieużytku i położyły się wśród pachnącej zieleni. Antosia uznała, że zrobili mamie świetny kawał. W końcu coś się zaczęło dziać i nie było nudno. Leżeli w trawie i tłumili śmiech, słysząc nawoływania matki. W końcu krzyki ucichły ucichły. Przez chwilę oglądali płynące nad nimi obłoczki. Dziewczynka mówiła co widzi, a jej brat próbował dostrzec coś więcej niż chmurę. W końcu zabawa im się znudziła. Antosia wychyliła głowę i rozejrzała się. Nikogo nie było w zasięgu wzroku. Kazała bratu wstać i oboje ruszyli w stronę kępy drzew. Wśród nich stała rachityczna wierzba, której gałęzie zwisały obiecująco nisko i dziewczynka chciała spróbować wspinaczki. Była to świetna okazja. Na ich podwórku nie było drzew na które mogłaby się wejść, a podczas spacerów mama czuwała, żeby jej córka twardo stąpała po ziemi. Antosia czuła, że to niesprawiedliwe. Z opowieści dziadków wiedziała, że rodzice w dzieciństwie robili gorsze rzeczy, niż wspinaczka na drzewo. Zapomnieli, czy co? Rozmyślania przerwał jej brat. Tadzio nagle stanął jak wryty i z otwartą buzią wpatrywał się otaczający pnie cień.
- Rusz się! - burknęła siostra - no!
Spróbowała pchnąć małego, jednak ten stał jak skamieniały. Zirytowana dziewczynka spojrzała w kierunku drzew.
- Nic tam nie ma - burczała - popatrz tchórzu...
Wtem cień zafalował. Antosia zatrzymała się. Ktoś jednak stał w mroku. Albo coś. Nie potrafiła dostrzec dokładnie. Wydawało jej się, że koło pnia tkwi wysoka postać w łachmanach, z gęsto brodą i z dziwnymi oczami. Dziewczynka nie dojrzałą żadnych szczegółów sylwetki. Ktoś był taki jakoś niewyraźny. Pojawiał się, znikał po chwili, falował jak flaga na wietrze. W tym wszystkim, dobrze widoczne były jedynie, błyszczące, czarne oczy.
Antosia szarpnęła brata za rękę i próbowała odciągnąć go w stronę domu. Nic. Rzuciła okiem na postać pod drzewem. Cień i osoba w nim skryta, tak jakby przesunęły się w ich stronę. Dziewczynka poczuła, jak wszystkie włosy na jej ciele stają dęba, a strach sprawia, że nogi są jak z waty. Nie wiele myśląc, zdzieliła brata w głowę. Ten ocknął się z transu i dał się biegiem zaprowadzić do domu. Gdy zatrzasnęli furtkę, Antosia popatrzyła w stronę nieużytku. Pod drzewami nie było nikogo.

***

Tak! Tak! Tak! On był bardzo zadowolony z myślowej wycieczki. Dwójka smarkaczy wydała mu się bardzo smakowita. Teraz tylko czekać na otwarcie bramy…

***

- Jak mogliście mi to zrobić! - wrzeszczała mama. Była osobą bardzo spokojną i zwykle nie podnosiła głosu, a jej cierpliwość była w stanie znieść wiele. Teraz jednak coś w niej pękło. Właśnie przeżyła, swoje piekło na ziemi, a jego stwórcy stali przed nią. Emocje musiały gdzieś się uziemić.
- Przepraszamy… - próbowała załagodzić sytuację dziewczynka
- Prawie umarłam, ze strachu - ciągnęła wściekła kobieta - Wołałam, a Wy mieliście piękna zabawę. Coś wam mogło się stać! Ktoś mógł Was porwać! Gdy dzieci uciekają z domu, przychodzi Bebok i je zjada…

***

Żyjąc w racjonalnym świecie nie doceniamy mocy słów. Nieroztropnie miotamy klątwami i życzeniami. Zapominamy, że one lubią się spełniać. Im więcej emocji włożymy w wypowiadane zdanie, tym więcej mocy mu nadajemy. Doświadczamy tego w codziennym życiu. Ileż razy rozmawiając z kimś o osobie trzeciej, spotykamy obiekt rozmowy w bardzo krótkim czasie. Jest to jednak nieszkodliwe. Gorzej bywa z klątwami. Należy uważać na to co mówimy w dużym wzburzeniu, bo może się zdarzyć, że wykrzyczane “niech cię szlag”, się spełni.
Mama dzieciaków nie zdawała sobie sprawy, że w gniewie wywołała wilka z lasu.

***

W szarej ścianie, tkwiły szare drzwi, które odgradzały świat który znamy, od tego obok. Drzwi otwarły się z cichym skrzypieniem, wzbudzając obłoczek kurzu. W szary świat wlało się światło. Postać o wyglądzie starca owiało powietrze przepełnione zapachami. Możliwość odczuwania napełniła antyczną istotę mocą. W tym świecie czuło się niewiele poza głodem. Teraz zmysły osobnika zalała feria bodźców. Czuł zapach gniewu, słyszał wibracje wywołane strachem. Cóż za wspaniałe uczucie czuć! Tak dawno nie czuł nic. Poza głodem, ma się rozumieć...

***

“Jasne, Bebok!” prychnęła niczym kot Antosia. Mama myślała, że jest głupia? Chodziła do szkoły i nie wierzyła w takie bzdury. Wiedziała, że nie ma Mikołaja, Wróżki Zębowej, Zająca Wielkanocnego i resztę ferajny, którą stworzyli dorośli, aby oszukiwać dzieci. Tym bardziej nie da sobie wmówić, że jakiś potwór porywa dzieci, które dopuściły się nieposłuszeństwa wobec rodziców. Niespodziewanie pomyślała, o mrocznej postaci w cieniu drzew. Potrząsnęłą głową. Pewnie obudzili jakiegoś menela, który schował się przed upałem. Potwory nie istnieją, nigdzie poza kartkami książek. Tosia była tak bardzo racjonalna, jak tylko potrafią małe dziewczynki, które przeczytały zbyt wiele książek.
Znalazłszy się na piętrze, weszła do swojego pokoju i trzasnęła drzwiami. Rzuciła się na łóżko i zaczęłą krzyczeć w poduszkę. Zwykle pomagało to rozładować frustrację. Nie uwierzycie ile złości może kryć się w siedmiolatce. A to dopiero przedsmak okresu dojrzewania, który miał nadejść za parę lat. Tosia była zła, że mama nie doceniła tak dobrego żartu. Przecież nic się nie stało! I jeszcze jakiś Bebok. Sugerowanie, że dziewczynka da się nabrać na takie bzdury bardzo ją dotknęło. Nie jest przecież małym dzieckiem. Gdy się trochę uspokoiła, próbowała czytać, jednak nie mogła się skupić, emocje wciąż w niej szalały. Słowa kręciły na stronicy dzikie piruety. Wstała z łóżka i usiadłszy przy biurku, zaczęła rysować. Złapała kredkę i z dziką furią zaatakowała niczego nie spodziewającą się kartkę papieru. W efekcie na białej powierzchni pojawiła się dziura, a kredka wbita w blat złamała się z trzaskiem. Antosia wzięła głęboki oddech, policzyła od dwudziestu w tył i wybrała następną. Dużo spokojniejsza wzięła się do pracy.
Właśnie była w trakcie tworzenia bardzo udanej sceny ucieczki z domu, gdy usłyszała skrzypnięcie szafy. Odwróciła głowę i zauważyła, że drzwi są uchylone. Podeszła, otwarła je do szeroka i upewniwszy się na wszelki wypadek, że nikt nie siedzi w środku, zamknęła je. Wróciła do biurka. Skrzzzyyyp! Odwróciła się na krześle. Drzwi znów były lekko uchylone. Postanowiła je zignorować. Złapała kredkę… Skrzzyyyp! Antosia zesztywniała. Wydawało jej się. Nie. Była pewna, że ktoś za nią stoi. Wręcz czuła czyjś cuchnący oddech na swoim karku.
- Cześć - usłyszała szept nad swoim uchem, głos przypominał skrzypienie kredy po tablicy - byłaś dziś grzeczna?
W następnej chwili, ktoś wyłączył światło i dziewczynka nie słyszała już nic...

***

Zasmarkany i zapłakany chłopczyk człapał korytarzem. W jednej ręce trzymał misia, rękawem drugiej wycierał nos. Co jakiś czas pociągał nosem, próbując połknąć to, czego nie udało mu się wytrzeć w przesiąknięty już rękaw bluzki. Tadzio był smutny. Mama się na niego gniewała. W dodatku został okrzyczany. Nie czuł złości, jedynie żal. Zawsze starał się być grzeczny, bo wtedy mama się pięknie uśmiechała i mówiła, że jest wspaniałym chłopcem. Obawiał się, że teraz już nigdy tego nie usłyszy. Nie pamiętał, żeby najważniejsza kobieta w jego życiu, tak krzyczała. W dodatku kazała mu “zejść jej z oczu i iść do siebie”. W głowie walczyło ze sobą zdumienie, z rozpaczą. Nie wiedząc co z sobą począć, postanowił pójść do siostry. Nie pukając otworzył drzwi Tosinego pokoju. Cisza go zdziwiła. Zwykle był karany za taką bezczelność burą, zwłaszcza gdy siostra miała gorszy humor. Zajrzał do środka. Pusto. W pokoju hulał wiatr, jakby był… jak to mówili rodzice? PRZECIĄG - przypomniał sobie trudne słowo.
- Tosia? - rzucił na próbę. Nikt nie odpowiedział. Wszedł do środka, ciągnąc nieszczęsnego pluszaka po podłodze. W pokoju wiało mimo zamkniętego okna. Tadeusz pociągnął nosem i rozejrzał się po królestwie swojej siostry. Lampka na biurku świeciła się, krzesło było przewrócone, drzwi do szafy otwarte. Właśnie ona przykuła jego wzrok. Z jej wnętrza biło, zamglone światło. Nie mając lepszego pomysłu, maluch podreptał do szafy i zajrzał do środka. Twarz zalała mu poświata. Gdy młode oczka przystosowały się do światła, ujrzał, że szafa nie posiada żadnego wewnątrz. Zamiast niego niczym okno otwierała się na szary, niewyraźny krajobraz.
- Tosia! - spróbował ponownie i wszedł do środka…

***

Tak że ten, bądźcie grzeczni ;)

Adres

Tarnowskie Góry

Strona Internetowa

Ostrzeżenia

Bądź na bieżąco i daj nam wysłać e-mail, gdy Nie zadzieraj z Weterynarzem umieści wiadomości i promocje. Twój adres e-mail nie zostanie wykorzystany do żadnego innego celu i możesz zrezygnować z subskrypcji w dowolnym momencie.

Skontaktuj Się Z Firmę

Wyślij wiadomość do Nie zadzieraj z Weterynarzem:

Widea

Udostępnij