24/12/2022
Żwir pod kopytami chrzęścił cicho i miarowo. Szlak prowadził lekkim ukosem w dół; w miarę jak nierówność terenu opadała z łąki, pachnącej dziką miętą i suchymi, nagrzanymi słońcem trawami, ku skrajowi lasu. Odruchowo pochyliłam się lekko i poluzowałam w dłoni koniec uwiązu; tak, by idący tuż obok mnie Enid mógł iść własnym tempem i przez siebie wytyczoną ścieżką.
Było ciepło i cicho. Powietrze zdawało się niemal nieruchome; jak gdyby chcąc zastygnąć i zatrzymać w sobie ostatnie momenty letniego ciepła przed wieczornymi chłodami.
Co jakiś czas tylko, spośród traw z trzepotem skrzydeł unosił się przestraszony naszymi krokami ptak lub z daleka w las czmychała spłoszona sarna.
Enid szedł równo i bez pośpiechu; stawiając kopyta zdecydowanie i pewnie, czasem jedynie zatrzymując się na chwilę by skubnąć jakieś przez siebie wcześniej upatrzone źdzbło. Znał równie dobrze jak i ja ten fragment lasu; i zupełnie zdawał się nie przejmować nagłym trzaskiem gałązek lub gwałtownym trzepotem skrzydeł.
Zachodzące ukośnie jesienne słońce odbijało się łagodnym blaskiem w brązowych ślepiach, opadająca na nie krótka postrzępiona grzywa mieniła się na końcach pomarańczowo-rdzawymi odcieniami.
Szłam powoli, pozwalając by to koń dyktował tempo. Zeszliśmy już na skraj lasu i teraz ponownie zbliżaliśmy się w kierunku zarośniętych gęstwiną krzaków i jeżyn płaskich i odsłoniętych pól na skraju wsi.
Powiał lekki, ciepły wietrzyk. Poczułam jego delikatne muśnięcie na policzku, następnie zaszumiał w suchych trawach, igrając z opadłymi liśćmi; tak że zawirowały wielobarwnie w powietrzu. Niósł wraz z sobą zapach świeżej wilgoci.
I nagle poczułam szybko wzbierający niepokój. Przez głowę przemknęła mi niecierpliwa myśl że już nie chcę tutaj być; że w jakiś sposób muszę w jak najszybszy sposób wydostać się z tego miejsca i zawrócić do domu.
Nie mój niepokój i nie moja myśl.
W następnej sekundzie zatrzymało mnie gwałtowne szarpnięcie; uwiąz w mojej dłoni napiął się i poczułam przechodzące przez jego sploty drżenie. Enid zastygł w bezruchu i wciągnął ze świstem powietrze w chrapy.
W szeroko rozwartych oczach błysnęły białka.
Odruchowo mocniej i do bólu w kłykciach dłoni uczepiłam się uwiązu. Przeszył mnie lodowaty, wilgotny wiatr który zerwał się nie wiadomo kiedy. W przeciągu kilku chwil ciepłe, łagodne słońce zniknęło i ustąpiło miejsca zimnej szarości. Konary drzew zachwiały się, liście powirowały w górę w szalonym pędzie.
Nagle w oddali usłyszałam suchy trzask i niebo rozświetliło się ostrym białym światłem. Czubki drzew przez ułamek chwili odcięły się drapieżnym czarnym kształtem na jego tle.
Enid zatańczył na zadnich kopytach. Szarpnął się do tyłu i zarżał.
Początkowy niepokój wgryzł się w wnętrzności nagłym uczuciem strachu.
Znów gruchnął grzmot i znów koń zarżał.
Przezwyciężając ogarniające mnie obezwładnienie przystanęłam i skupiłam się na nieprzyjemnym ucisku w żołądku. To nie był mój strach. Nie mój, Enida. Ja nie miałam się tutaj czego bać; to tylko trochę wiatru i jesienna burza.
Powoli rozwarłam zaciśniętą na uwiązie dłoń i rozluźniłam napięte mięśnie ramion i szyi. Uwiąz wisiał teraz tak luźno, że gdyby tylko chciał, Enid bez trudu mógłby wyrwać się i popędzić galopem w stronę domu. Przeciwnie jednak; przestał tańczyć i stanął kilka kroków ode mnie w zupełnym bezruchu; nadymając chrapy i wyciągając w moim kierunku szyję.
Z nieba spadać zaczęły wielkie i ciężkie krople deszczu. Uniosłam głowę, wystawiając ku nim twarz. Zmrużyłam oczy, skupiając się na odczuciu spływającej strużkami po twarzy chłodnej wody. Jeden powolny oddech, dwa, trzy. Płuca chciwie wchłaniały chłodne, rześkie powietrze.
Uśmiechnęłam się mimo woli i ruszyłam w kierunku wiejskich zabudowań na skraju wsi.
Enid zawahał się, jednak po chwili ruszył za mną. Poruszał się spiesznie i nerwowo, co chwila oglądając się i ciągnąc za uwiąz; jak gdyby nie rozumiejąc dlaczego nie wracamy tę samą drogą w stronę domu. Ale szedł bez sprzeciwu, powtarzając każdy mój krok i grzebiąc nerwowo kopytem przy każdym moim zawahaniu. Z nieba chlusnęło szarymi strumieniami ulewy.
Tam gdzie domy stały równym rzędem wzdłuż drogi, widać było już z daleka płonące w oknach światła. Dalej jednak, w miejscu w którym asfaltowa droga kończyła się zamieniając się w błotnistą, żłobioną głębokimi bruzdami i koleinami polny dukt, świateł było mniej. Tutaj domy stały rozsypane nierównomiernie, poodzielane od siebie mniejszymi dróżkami i pochłoniętymi w szybko zapadającym zmroku ciemnymi sylwetkami nieoświetlonych szop i stodół.
Kopyta zastukały o wilgotny asfalt by następnie mlasnąć w miękkie, oblepiające błoto ścieżki. Szliśmy równo, szybko, kilka kroków od siebie.
Enid poruszał się napięty, czujny, krótkimi nerwowymi krokami wyprzedzając mnie co chwila o długość łopatki. W zapadającym zmierzchu pociętym strugami coraz ulewniejszego deszczu niemal już go nie widziałam; szary kontur konia, dotyk ciepłej, mokrej sierści i od czasu do czasu lekkie naprężenie lub szarpnięcie uwiązu gdy próbował jeszcze bardziej przyspieszyć kroku i zakłusować.
Po chwili na wprost siebie zobaczyłam ogromny ciemny kształt . Czarna plama na tle pociętego pionowymi smugami szaro granatowego nieba. To była stodoła, duża, od dawna opuszczona, z na wpół zawalonym dachem, stojąca w dogodnym odosobnieniu od pozostałych wiejskich zabudowań. Odkryłam ją poprzedniego lata, gdy wraz z Enidem chodziłam tą samą drogą do wijącej się nieopodal rzeki.
Teraz przystanęłam przed ciemną, pachnącą smołą ścianą i ostrożnie, wolną ręką popchnęłam uchylone wrota. Były ciężkie; wilgotne deski u spodu porastał mech i były na wpół przegnite. Popchnęłam mocniej i po chwili przecisnęliśmy się przez powstałe przejście.
Wnętrze stodoły było bezwietrzne i zaciszne.
Zapach suchego drewna, smoły, kurzu i zwierzęcych odchodów mieszał się z wpadają przez wyrwę w ścianie wonią deszczu i zmokłych liści. Dopiero teraz, w osłoniętym od gwałtownych podmuchów wiatru pomieszczeniu poczułam jak zmoknięte ubranie klei się do ciała. Zrobiło mi się zimno. Suche, luźno rozrzucone wiązki siana natychmiast oblepiły przemoczone buty. Zdrętwiałymi palcami przywiązałam koniec uwiązu do jednej z belek przy przeciwległej ścianie i podsunęłam Enidowi pod nos garść siana z na wpół rozwalonej kostki. Następnie przymknęłam na powrót drzwi i zdjęłam z siebie cieknącą kroplami deszczu kurtkę. W rogu stodoły rozrzucona była spora sterta słomy. Zatopiłam się w niej tak że otuliła mnie warstwą twardych i szorstkich źdźbeł. Nie było to zbyt przyjemne, jednak drapiące nawet przez warstwę ubrań gałązki działały rozgrzewająco. Było już niemal zupełnie ciemno; ulewa bębniła i szumiała głośno o dach, tłumiąc wszystkie inne dźwięki. Enid stał kilka kroków ode mnie, odwrócony pyskiem w kierunku ściany i skubał kostkę siana. Zawołałam go po imieniu. Zastrzygł uchem i uniósł łeb w moim kierunku. Nieprzyjemny uścisk w moim brzuchu powoli zelżał i ustępował miejsca niespiesznemu zadowoleniu. W dużych, okrągłych ślepiach konia odbił się spokój. Skoro tylko znaleźliśmy się w zadaszonym i osłoniętym od niepokojących podmuchów wiatru miejscu, Enid wyraźnie poczuł się bezpieczny i teraz zdawało się że zupełnie nic już sobie nie robi z szalejącej na dworze wichurze.
Uśmiechnęłam się do niego.
Przez głowę przemknęła mi myśl że w właśnie w tamtym momencie, na skraju lasu, we wzajemnym rozpoznaniu i zrozumieniu emocji znajdowała się cała esencja końsko-ludzkiego porozumienia.
Problem w tym że chcąc odnaleźć klucz do komunikacji z końmi szukamy nie tam gdzie by należało! Jesteśmy tak zapatrzeni w wartość słowa, przekazu mówionego, że próbujemy doszukać się uboższej, prostszej wersję naszego języka werbalnego w mowie ciała koni. Patrzymy na nasze konie próbując rozszyfrować każdy ruch, mrugnięcie czy zmianę pozycji uszu i odnaleźć w tym jakiś kod; jednoznaczne i zawsze powtarzalne ich znaczenie; takie które będzie się można nauczyć i samemu powtarzać rozumiejąc i będąc rozumianym przez konia w podobny sposób, w jaki my porozumiewamy się przy pomocy słów. Machnięcie ogona w tę stronę oznacza to, uszy skierowane w tę; znaczą to. Jeżeli chcesz żeby koń zrobił daną rzecz, postępuj według tego schematu, jeżeli nie chcesz by robił coś innego, zacznij zachowywać się w ten sposób.
I, rzecz jasna, do perfekcji opanowana i wnikliwie obserwowana mowa ciała stanowi pewną zrozumiałą dla obu stron formę komunikacji; podobnie jak niektóre gesty czy mimika twarzy stanowią uniwersalną informację w obrębie naszego gatunku. Ale formę ograniczoną i informację często niepełną.
Poruszyłam się nieco, obracając się tak by nie przyciskać plecami wilgotnego materiału koszuli. Reszta ubrania zdążyła już przeschnąć; i powoli czułam że do mojego ciała z wolna wraca życiodajne, rozleniwiające ciepło. Rozlewało się gdzieś od brzucha w kierunku stóp, kończąc przyjemnym dreszczem w koniuszkach palców i czubku głowy. Z westchnieniem i poczuciem miłego rozleniwienia zanurzyłam się głębiej w głębokiej warstwie słomy, pozwalając by przykryła mnie częściowo drapiącymi, luźnymi źdźbłami. Jak gdyby w odpowiedzi Enid westchnął głęboko i stanął w bezruchu, odciążając zadnia nogę, zwieszając łeb i przymrużając oczy. Ja czułam się bezpiecznie i dobrze; zatem i on mógł pozwolić sobie na odpoczynek bez stałej czujności czy niepokoju.
„No cóż” pomyślałam. Każdy kto twierdzi że język zwierząt różni się tak znacząco od naszego zapomina że nawet nasza, ludzka komunikacja, tylko w niewielkiej części opiera się na języku werbalnym.
Całą zaś resztę, mowę ciała, emocje i ich wzajemne empatyczne odczuwanie dzielimy ze zwierzętami. Ograniczanie się zaś do nauki znaczenia poszczególnych gestów czy mimiki i umiejętności dobrania ich ludzkiego odpowiednika znacznie zawęża zarówno rozumienie koni jak i nasze własne możliwości reakcji i zrozumiałej dla nich odpowiedzi.
Patrzenie NA konia to widzenie zachowania i domyślanie się jego przyczyny. Patrzenie RAZEM Z koniem to osobiste odczuwanie przyczyny i dostrzeganie zachowania jako jej konsekwencji. I możliwość jej zmiany poprzez alterację własnego czucia.
Kwestia tego by na chwilę zapomnieć o abstrakcyjnej, werbalnej części naszej komunikacji; przestać i przebierać i ciągle analizować każdy najmniejszy gest czy ruch i zdać się na czucie; na najbardziej naturalną i pierwotną istotę komunikacji.
Ileż to razy, pracując jako kowal, zdołałam uniknąć wątpliwej przyjemności gwałtownego zderzenia z kopytem tylko dlatego że byłam w tak dużym stopniu skupiona, niemalże wtopiona w konia i tamtą chwilę, by móc zrozumieć co ten czuje i zareagować z odpowiednią subtelnością lub zdecydowaniem? Werkując kopyta stoję odwrócona do konia tyłem; często niemal pod jego brzuchem; nie mogę więc w żaden sposób widzieć ani mimiki pyska konia ani też tego co się dookoła mnie dzieje. A mimo to zawsze wiem jak zareagować i jak się ten mój kopytny pacjent czuje. Niejednokrotnie, w trakcie werkowania, wyraźnie czułam zwiększające się stopniowo rozluźnienie i spokój; często jak gdyby wbrew mojemu własnemu, narastającemu z każdą przedłużającą się chwilą pracy zmęczeniu dłoni i grzbietu. Pod wpływem mojego działania koń odzyskiwał komfort; i ja czułam to; nie musząc nawet patrzeć na obiektywne dowody dobrze wykonanej pracy.
Przez wyrwę w dachu przebił się pojedynczy promień słońca. Deszcz, który poprzednio bębnił i łoskotał uderzając wartkim strumieniem o ziemię teraz jedynie stukotał lekko pojedyńczymi kroplami i odrywając się od połamanych desek stropu, mlaskał w niewielkie kałuże.
Spojrzałam znów w stronę Enida. Ocknął się z drzemki i teraz przegrzebywał chrapami kilka porozrzucanych i rozprutych kostek siana. Sierść na grzbiecie parowała lekko; obłoczki pary barwiły się pomarańczowo w przedzierających się do stodoły promieniach światła. Wszystko w Enidzie tchnęło zupełnym spokojem i zadowoleniem.