12/12/2021
Dzisiejszy post będzie o wspomnianym ostatnio synu marnotrawnym, czyli Łatku — kocurze, którego, podobnie jak Kicię, zostaliśmy tutaj jako lokalnego podwórkowego kota. Zdobył naszą sympatię już w styczniu tego roku, kiedy dopiero oglądaliśmy po raz pierwszy nasz obecny dom, a on pchał się na nasze ręce i kolana przez cały czas zwiedzania ogrodu. Jego usposobienie nie zmieniło się również po naszej przeprowadzce, czym zaskarbił sobie również sympatię wszystkich naszych parapetówkowych gości; jedyne przejawy jakiejkolwiek agresji wykazywał wobec Kici, z którą niejednokrotnie się bił i gonił po podwórku. Ta codzienna “sielanka” trwała około miesiąca po naszej przeprowadzce, po czym Łatek zniknął.
Mijały dni, tygodnie, w końcu miesiące… przeleciało całe lato i już pogodziliśmy się z myślą, że jeśli nie ma go już tyle czasu, to prawdopodobnie skończył pod kołami samochodu albo umarł z głodu; tymczasem on pojawił się nagle pewnego wrześniowego wieczoru, wyprzytulał i wymiział, a następnie… znowu zniknął.
Postanowiłam wtedy, że jeśli ponownie się pojawi, to nie zmarnuję ani chwili i wezmę go do weterynarza na kastrację; nawet jeśli pozostanie powsinogą i wiejskim włóczęgą, to poprawi to jego zdrowie i oszczędzi kolejnych niechcianych kocich ciąż w okolicy.
Nie było go jednak znowu kolejne dni, tygodnie… aż do początku grudnia.
Tak jak poprzednim razem, wpadł do nas wieczorem. Tym razem wpuściliśmy go jednak do domu, żeby chociaż chwilę się ogrzał i coś zjadł (oczywiście nie z tych samych misek co reszta kotów; nie wiedzieliśmy wtedy jeszcze, czy na coś choruje). Wieczorem poradnia weterynaryjna była zamknięta, więc musiałam czekać na lepszą szansę i o dziwo dostałam ją już kolejnego dnia.
Koło południa zauważyliśmy przez okno, że Łatek siedzi na naszym podwórku. Długo się nie zastanawiając, szybko się ubrałam, przygotowałam transporter, zgarnęłam Łatka i od razu ruszyłam do weterynarza. Pani doktor jego stan oceniła na bardzo dobry. Waży 4,2kg, jest dobrze odżywiony, ma ładną sierść, jedyne co mu dolega to lekki koci katar (co widać głównie po jego biednych oczkach) i pchły. Co najbardziej nas ucieszyło, to negatywne testy na FIV oraz FeLV — wynik aż niewiarygodny, biorąc pod uwagę, jak wiele razy bił się z samą Kicią, która ma FIV, a “w terenie” na pewno brał udział w jeszcze wielu innych walkach.
Jeszcze tego samego dnia został wykastrowany, a do odbioru był gotowy kolejnego dnia w południe. Nie miał nam za złe tej zdrady, na nasz widok od razu zaczął mruczeć, łasić się i wystawiać brzuszek do głaskania. Zafundowaliśmy mu jeszcze odrobaczenie, krople do oczu oraz lek przeciwzapalny, postanowiliśmy go także zaczipować — zdajemy sobie sprawę, że jako wiejski kocur prawdopodobnie ma jeszcze co najmniej kilka takich rodzin jak nasza, ale jeśli kiedykolwiek coś by mu się stało, to chcemy wiedzieć, żebyśmy mogli mu pomóc i zapewnić mu rekonwalescencję w domu.
Po powrocie do domu znowu dostał dobrą mokrą karmę na udobruchanie, atencję i głaskanko, po czym zaczął głośno płakać, że chce wyjść. Wypuściliśmy go i, jak można się spodziewać… nie widzieliśmy go do dzisiaj. :) Być może jeszcze odwiedzi nas tej zimy, na podwórku czeka na niego karma, której nie jedzą domowe wybrzydzacze, a w środku — domowe ciepełko, jeśli kiedyś go zapragnie na dłużej.