02/09/2019
Patrzę sobie na wysoką, samotną palmę i zastanawiam się, od czego tutaj zacząć… Chyba najlepiej będzie zacząć od początku, tak sobie myślę… No więc… (wiem, że nie zaczyna się zdania od „no więc” ale tak jakoś pasuje, poza tym Obieżytata powiedział, że jak nie ma przykleństwa to że może być)
Nocą ponad kampingiem przeszła burza, rano zaś to co z niej zostało uderzało w domek falami deszczu, przypominając o sobie cichnącymi coraz bardziej głuchymi odgłosami gromów. Okazało się potem, że trafiliśmy akurat na jeden z trzydziestu dni w roku, w których w Walencji pada. Cóż za przypadek, cytując pewną postać z pewnego polskiego filmu. Tak już bywa na wakacjach.
Plany dzisiejszej wprawy podobne były do tych z Marsylii, aczkolwiek trochę inne:
A) Zjeść śniadanie w domku
B) Dojechać do centrum miasta
C) Wybrać się na free tour po mieście
D) Zdecydować, co dalej
Jak postanowiliśmy, tak zrobiliśmy. Własne śniadanie po taniości (jajecznica na wege parówkach i sałatka z sałaty, cebuli, pomidorów i oliwek, które zostały nam z poprzednich noclegów), pakowanko i szybkie zebranie się z domku i jesteśmy już na przystanku, czekamy na autobus. Tym razem, żeby kupić bilety należy powiedzieć „dos boletos” albo po prostu „dos” i dodać „por favor” (kupowaniem biletów w Hiszpanii zajmuje się Obieżytata, Obieżymama kupowała we Francji, bo ma wspaniały francuski akcent).
Jesteśmy w autobusie. Autobusy w Walencji mają klimę, są niby ekologiczne (ciekawe dlaczego) i mają wejścia na USB w siedzeniach. Klasa. Zapowiada się nieźle.
Wysiadamy z autobusu praktycznie w centrum Walencji. Mijaliśmy przy okazji operę i kompleks „The Ciutat de les Arts i les Ciencies”, w skrócie coś tam ze sztuką i nauką. Idziemy tam jutro, mają oceanarium, więc jestem baaaaardzo podekscytowana (Obieżymama powiedziała, że pewnie mają tam foki!!!!!!). Poszłabym tam dzisiaj, ale Obieżyrodzice powiedzieli, że nie, bo idziemy jutro a poza tym mamy inne plany. No to foch. Tak czy inaczej – architektonicznie wygląda to niesamowicie. Jakbym miała do czegoś to porównywać to w sumie nie wiem, do czego. Pierwszy raz coś takiego w życiu widziałam.
Autobus zatrzymał się niedaleko jednego z ostatnich rond przed centrum. Pierwsze co nas uderzyło to to, że jest tutaj naprawdę czysto – żadnego leżącego papierka, budynki raczej zadbane, nie ma graffiti (a przynajmniej aż tyle co w Marsylii), generalnie jest ładnie. W drodze na miejsce zbiórki minęliśmy park w wielgaśnymi figowcami, trochę nam zeszło, żeby wyczaić co to za drzewa i o co chodzi z tymi dziwnymi zwisającymi lianami, ale jak zwykle niezastąpiony tłumacz gogiel nam pomógł. No i wiemy, że to figowce i tak między innymi się rozmnażają, tj. przez takie badyle co zwisają z korony drzewa i dotykają ziemi zapuszczając w niej korzenie. Ciekawy system.
Start wycieczki z Plaza de la Virgen zaplanowany był na 12:00, dotarliśmy tam trochę wcześniej (bo zawsze warto być wcześniej!) i poprzyglądaliśmy się marmurowym (!!) posadzkom podobno najładniejszego placu Walencji (w sumie nawet ładnie tam). Okazało się, że oprowadzać będzie nas pani Helena (która ma prawdopodobnie korzenie niderlandzkie, ale nie chciała się przyznać) i muszę powiedzieć, że Ezekiel z Marsylii (który był całkiem żwawy i rozmowny) to przy niej Andrzej Poniedzielski przemysłu wycieczkowego. Pani Helena jest prawdziwą szołmenką. Gestykuluje, opowiada różnymi głosami, aktywizuje uczestników, no cuda na kiju. Opowiada też całkiem mądrze. A oto, czego się dowiedzieliśmy:
Fakt 1 – Walencja została założona w 138 roku przed naszą erą przez rzymian, a w zasadzie przez emerytowanych żołnierzy rzymskich, którzy chcieli w spokoju dożyć swoich dni czekając, aż Dionizos ich na swoje pola weźmie, czy jak to tam się u nich działo
Fakt 2 – Walencja w swojej historii była w posiadaniu trzech wielkich kultur – rzymskiej, islamskiej i chrześcijańskiej. Nie każdy wie, że w muzułmanie zarządzali Walencją niemalże 1000 lat! Dopiero przyszedł Jakub I Zdobywca i przy niesamowitej pomocy nietoperzy (o tym później) zdobył Walencję i w rękach chrześcijańskich jest ona do dzisiaj.
Fakt 3 A – W czasach Czarnej Śmierci (Dżumy) Walencja miała naprawdę przekichane. Walały się wszędzie stosy trupów i generalnie nie było zbyt kolorowo, więc trzeba było wymyślić coś, co da ludziom nadzieję i pozwoli im w godny sposób przejść do Królestwa Niebieskiego dając należyty chrześcijański pogrzeb (bo leżeć w stosie trupów nie jest po chrześcijańsku). Powołano więc do życia instytucję Matki Boskiej Bezbronnych (po ang. „Our Lady of the Forsaken” a po hiszp. “Virgen de los Desamparados”). W skrócie działać miało to tak, że nad zmarłym kładziono figurę Matki Boskiej (która wyrzeźbiona została leżąca – ze względów praktycznych), a dusza nieszczęśnika, która uciekała do nieba i mogła przez Świętą Dziewicę przejść doznawała odkupienia. Dzięki temu w prosty sposób można było po śmierci pomóc wielu ludziom w przejściu do nieba (normalnie seryjnie nad każdym ciałem ustawiano na chwilę rzeźbę, a potem brano następne ciało i następne i tak dalej). Tak przynajmniej wierzono.
Fakt 3 B – Po tym, jak przeszła w Walencji plaga, ludzie byli tak szczęśliwi, że Matka Dziewica pomogła ludziom, że wybudowano jej katedrę. Ponadto przystroili figurę w złoto i kwiaty no i zrobili coś, co okazało się niespodziewane w skutkach… Podnieśli do pionu figurę. Problem polegał na tym, że to co leży, jak się obróci w osi wertykalnej nie wygląda już tak dobrze. Jednym słowem – Matka Boska Dziewica wyglądała jakby miała garba! Garbata Matka Boska! Lud generalnie się tym nie przejął. Część nawet zaczęła przezywać figurę „Quasimodo”. Nie wiem co o tym myśleć.
Fakt 3 C – Mają tutaj takiego fioła na punkcie tej Matki Boskiej, że ho! Jest w Walencji taka sytuacja, że tą figurę garbatej matki wystawiają co roku na widok publiczny na rynku. Każdy kto dotknie figury będzie miał „soul well protected” jak to powiedziała pani Helena. No i podobno ludzie dostają małpiego rozumu, przeciskają się, napierają na siebie byleby tylko dotknąć figury. Podobno nawet matki rzucają małe dzieci nad tłumem, żeby miały większą szansę na udany dotyk. To dopiero poświęcenie!
Fakt 3 D – Maria de Los Desamparados – jest to obecnie najbardziej popularne imię żeńskie nadawane w Walencji. Jako, że generalnie jest ono trudne do wymówienia, dziewczynki z takim imieniem woła się Amparo. Podobno, jak firma z Walencji mówi, że nie ma zatrudnionych co najmniej trzech dziewczyn z imieniem Amparo, to nie jest to firma z Walencji. To oszukańcy.
Fakt 4 A – W Walencji funkcjonuje coś, co się nazywa The Water Court (The Water Tribunal, The Council of Waters etc.) i polega to na tym, że od ponad 1000 lat, co czwartek, bez przerwy (przez tysiąc lat nie było ani jednej przerwy, nie ważne co by się w mieście działo!) zbiera się przy głównym placu rada, której zadaniem jest decydować o polityce wodnej Walencji (niestety są to same dziadki. Obieżymama pyta, dlaczego nie ma tam ani jednej kobiety). Ponieważ Walencja ma mało wody, gdyż mało kiedy tutaj pada i głównym źródłem zaopatrzenia miasta w wodę jest rzeka Turia (o niej później) i jej dopływy, to władza nad nimi jest kluczowa dla miasta (bo inaczej by wyschło). I zbiera się ośmiu (albo dziewięciu – zależy od stanu rzek) typków i debatują. I tak od 1000 lat. Pewnie dlatego wpisali ich na listę światowego dziedzicwa UNESCO. Dobry motyw.
Fakt 4 B – Główna rzeka Walencji – Turia – była dosyć problematyczna przez to, że często podtapiała i wylewała z brzegów, co skutkowało wieloma śmierciami ludzi, którzy mieszkali nad jej brzegami. Rada Wody (tak to sobie tłumaczę) zdecydowała więc, żeby rzekę PRZESUJNĄĆ trochę bardziej na południe. Więc to zrobiono. I wszyscy żyli długo i szczęśliwie. W starym korycie rzeki zrobiono park i przestrzeń miejską, która jest bardzo, bardzo fajna (miałam napisać słowo na Z oznaczające coś bardzo fajnego, ale Obieżytata powiedział „Ani się waż!”, a nie znam innego słowa, które oznacza coś bardzo, bardzo fajnego, więc jest jak jest).
Fakt 5 – W Walencji co roku odbywa się festiwal, który trwa ponad miesiąc (wow!). Nazywa się to Las Fallas de Valencia, po polsku to chyba Święto Ognia jest. Dzieje się to na przełomie Lutego i Marca i generalnie jest bardzo dużo muzyki, sztuki i tak dalej. Ostatniego dnia festiwalu pali się kukły reprezentujące wszystko co stare i złe w poprzednim roku, co ma oznaczać nowy, świeży początek. Ostatniego roku ponoć spalono między innymi kukłę Trumpa (ha!), a rok wcześniej kukły całej drużyny piłkarskiej Hiszpanii (bo podobno bardzo źle im poszło na jakichś zawodach).
Fakt 6 – Pani opowiadała generalnie o tym, że w Walencji handlowało się jedwabiem i żeby zrobić miejsce dla kupców zburzono ileśtam domów i postawiono specjalny budynek, w którym było to handlowanie, ale generalnie strasznie nudne to było, więc nie słuchałam.
Fakt 7 A – W herbie Walencji są dwie rzeczy godne uwagi. Pierwsza z nich to nietoperz, który znajduje się dokładnie wszędzie i jest to chyba zwierzę duchowe tego miasta. Klub FC Valencia ma też go w swoim godle. Teraz mogę powiedzieć dlaczego. Otóż Jakub Zdobywca, który zdobywał (hehe) dla chrześcijan Walencję podszedł pod mury miasta. Muzułmanie, którzy wtedy miastem rządzili stwierdzili, że sytuacja nie jest dobra, więc postanowili pod osłoną nocy najeźdźców zaskoczyć. Poprzebierali się w czarne ciuchy i myk – do obozu stacjonującej armii chrześcijańskiej. Tak się złożyło, że pewien nietoperz uszkodził sobie jedno skrzydło (nie wiadomo co się stało) i wleciał do namiotu Jakuba Pierwszego i zrobił raban. W jakieś gongi powlatywał, bębny czy co tam on miał w tym namiocie. W każdym razie wystarczyło, żeby obudzić króla i połowę jego armii. Dzięki temu łutowi szczęścia obrońcy wyczaili na czas zasadzkę muzułmanów i zdążyli przygotować obronę (zakończoną sukcesem). Zdobycie miasta było już tylko formalnością. Od tamtego czasu nietoperz jest na samej górze herbu, jako najważniejszy (i jedyny) zwierz w godle Walencji.
Fakt 7 B – Oprócz nietoperka, znajdują się w herbie również dwie litery L. Generalnie chodzi o to, że mieszkańcy Walencji bardzo cenią Lojalność (dlatego L).
Fakt 8 – Podobno w Walencji jest prawdziwy Święty Grall! Pani Helena powiedziała, że dowody na to, że ten jest prawdziwy są co najmniej dwa: Pierwszy – wiek tego kiełlicha datowany jest na 1 wiek przed naszą erą, czego nie mogą powiedzieć Święte Gralle z innych miejsc w Europie! Drugi – Przyjechał ówczesny papież Benedykt XVI, spojrzał na tego Gralla i powiedział, że jest prawdziwy. Wychodzi na to, że musi być prawdziwy. Można wejść i go zobaczyć za 8 Euro. Możliwe, że nie wygórowana cena.
Fakt 9 A – Kościół pod wezwaniem św. Katarzyny ma generalnie ciekawą historię. Kazał go postawić Jakub Zdobywca jako symbol pokonania islamu. Problem w tym, że zatrudnił budowniczych z miasta, którzy to budowniczy wszystkie domy (i inne budynki) w mieście wybudowali z drzwiami skierowanymi w stronę mekki. Tak też postawiono tę katedrę. Jak to Jakub zobaczył to złapał się za głowę. Kazał wybudować z innej strony katedry drzwi i ozdobić je tak jak jeszcze żadne drzwi nie zostały ozdobione. I drzwi zostały postawione. Są naprawdę ładne i robią wrażenie, ale prztyczek w nos, malutkie trololo zostało.
Fakt 9 B – Ta sama katedra ma też Gwiazdę Dawida wbudowaną w największe gotyckie okno katedry. Generalnie jeśli o to chodzi, to w historię Walencji też swój ślad odcisnęli żydzi (handlowali jedwabiem i innymi rzeczami) i budowlańcy pracujący nad tym oknem postanowili to zaakcentować. To tak jakby ktoś myślał, że trolowanie jest tylko domeną ludzi współczesnych – otóż nie!
Wow, dowiedzieliśmy się sporo o historii Walencji. Poszliśmy potem na jedzonko, dokładnie na wege-burgery. Oglądaliśmy przy okazji street art, którego jest MNÓSTWO. Duża czcionka nie jest tutaj przypadkiem. Jest tego zatrzęsienie. Mam wrażenie, że władze miasta po prostu powiedziały artystom „Róbta, co chceta”. I artyści zrobili. I jest tego taki efekt. No po prostu wow. Za dwa dni idziemy na free tour street art, wtedy będzie więcej informacji i zdjęć.
Dzień zakończyliśmy przechadzką w wysuszonym korycie rzeki Turia. Władze Walencji zrobiły tutaj prawdziwy ogród botaniczny połączony z galerią sztuki i przestrzenią miejską. Szło się niesamowicie. Obok klonów i brzózek znanych z polski rosły palmy daktylowe, drzewa z fasolą i paprotki drzewne. Kosmos.
Wróciliśmy do El Saler wieczorem. Obieżyrodzice kupili rzeczy na coś, co się nazywa Agua de Valencia i właśnie to popijają (pozdrawiając przy tym wszystkich czytelników, którzy dotarli do tego momentu). Generalnie jest to taka sangria valencia edyszyn. Ale niech mają, zasłużyli.
Jutro „Miasto przyszłości”, oceanarium i FOOOKIII (YEEEEAAAA!!!!)
P.S. Na kempingu wifi (tj. internet) jest, że tak powiem do (cenzura) lipy. Także fotki wrzucę jutro, jak znajdę jakieś dobre miejsce z darmowym internetem.