Obieżyfoka

Obieżyfoka Smutna Foka przemierza świat dziwiąc się wszystkiemu na każdym kroku

Z koleżanką Marlenką zwiedzamy Pizę - co prawda jedynie przelotem, bo zaraz mamy prom, ale szkoda byłoby nie zobaczyć sł...
03/09/2022

Z koleżanką Marlenką zwiedzamy Pizę - co prawda jedynie przelotem, bo zaraz mamy prom, ale szkoda byłoby nie zobaczyć słynnej wieży skoro tylko pol godziny drogi od Livorno.

Tereny w okół robią wrażenie - szczególnie ta płaska zieleń przywodzi na myśl trochę Stonehenge.

Plan na weekend
01/09/2022

Plan na weekend

Look whos back
15/06/2022

Look whos back

Zgadzam się w 100% foki to nie zabawki. Jakbyście kiedyś spotkali jedną z moich sióstr albo braci wylegujących się na pl...
16/07/2021

Zgadzam się w 100% foki to nie zabawki. Jakbyście kiedyś spotkali jedną z moich sióstr albo braci wylegujących się na plaży to gorąca prośba - zostawcie ich w świętym spokoju. Pływanie w morzu to dość wyczerpujące zajęcie i jeśli wychodzimy na brzeg to żeby się zregenerować i odpocząć. No chyba że trafi się jeden z drugim którzy mają ochotę na fotę albo podotykac nawet. Polecam takim wsadzić sobie aparaty i palce w miejsce wiadome.

Pozdrawiam przy okazji helskie Fokarium, które robi niesamowitą robotę.

Look who's back :)
15/07/2021

Look who's back :)

Właśnie dowiedziałam się że mam uśmiech niczym Robert de Niro
28/10/2019

Właśnie dowiedziałam się że mam uśmiech niczym Robert de Niro

Home sweet home :)
21/09/2019

Home sweet home :)

Ostatnie dni naszej wyprawy spłynęły (i to słowo nie jest użyte przypadkowo) w Szampanii, francuskiej krainie słynącej z...
20/09/2019

Ostatnie dni naszej wyprawy spłynęły (i to słowo nie jest użyte przypadkowo) w Szampanii, francuskiej krainie słynącej z win bąbelkowych. Zatrzymaliśmy się w miejscowości Hautvillers, w samym środeczku obszaru upraw winogron ze szczepów chardonnay, pinot noir i takich innych. Jest to miejscowość gdzie powstał słynny Dą Perinią. Sama nazwa wzięła się od gościa, który bardzo dawno tutaj zarządzał i rozkręcił generalnie ten interes. Oprócz tego w miejscowości jest dość malowniczo (chociaż brak sklepów ogólnospożywczych daje się we znaki), jest tutaj bardzo dużo winiarni z szampanem, w zasadzie można powiedzieć, że jedna stoi obok drugiej! Dlatego ostatnie dni Obieżyrodzice postanowili spędzić na wine-crawlingu (wypicie kieliszka szampana daje +10 do słowotwórstwa, nie każdy zdaje sobie z tego sprawę).

Obieżyrodzicie wypróbowali różnych, różnistych szampanów (czystych szardonej, pinot nułar i tak dalej, jak również mieszanek w różnych proporcjach). Generalnie można powiedzieć, że są bardzo podobne i różnią się jakimiś tam szczególikami. W jednym z lokali Obieżyrodzice degustowali (yhy…) kilka szampanów tradycyjnych i jeden, który pani powiedziała, że jest wintydż (czyli stary). No i spróbowali. Ten stary okazał się całkiem spoko, a jak zapytaliśmy pani, co to, ona, że to Dą Perinią! No proszę. Jakby ktoś kiedyś zastanawiał się jak smakuje ten słynny szampan, odpowiadam – szampańsko. Jest spoko, ale nie wart ceny.

Muszę nadmienić jeszcze dwie rzeczy – po drodze do szampanii zatrzymaliśmy się w miejscowości Camembert, gdzie wyrabiają słynny ser. Mieścina mniejsza chyba niż typowa polska wieś, ze cztery domy na krzyż z czego w jednym mieści się muzeum sera. Niestety, jako, że czas gonił, nie udało nam się tam wejść. Za to kupiliśmy w miejscowym sklepie ser i cyder.

Drugą rzeczą, jaką chcę odmienić to widoki. Są naprawdę przepiękne, chyba póki co jedynie Andaluzja przebija je pięknem. Poza tym widać, że zaczyna się jesień – liście w koronach drzew złocieją i czerwienią się. Można by tutaj w zasadzie nie robić nic oprócz patrzenia w krajobraz.

W sumie tyle. Nie ma za dużo pisania, bo chyba rezerwy energetyczne się powoli dokańczają. Czas wracać do domu i wrócić do domowych spraw. Jutro z rana wyjazd. Bardzo wcześnie, bo o godzinie 4:00. Myślę, że około 20:00 będziemy w Łodzi, może wcześniej.

Spodziewajcie się jeszcze jednego wpisu w takim razie 😊

Zwiedzaliśmy ostatnio północ Francji. Konkretnie – Bretanię i Normandię. Podróżując z Bordeaux zatrzymaliśmy się w miejs...
18/09/2019

Zwiedzaliśmy ostatnio północ Francji. Konkretnie – Bretanię i Normandię. Podróżując z Bordeaux zatrzymaliśmy się w miejscowości Saint Malo, której nazwa oznacza pewnie Święty Maluch (???) albo Święty Zmalowany (2x ???). W każdym razie zatrzymaliśmy się tam. No i nie powiem, miejsce, które Obieżymama znalazła okazało się najlepszym, w którym się zatrzymaliśmy. Śliczna okolica, przytulne mieszkanie, bliskość plaży i szczególiki, które przygotowała dla nas gospodyni robią na bookingu swoją ocenę (9,6!). Całe szczęście jest już po sezonie, bo pewnie Obieżyrodzice musieliby zapłacić ze 3 razy więcej. Może opowiem coś więcej o tej okolicy.

Saint Malo to takie Międzyzdroje. Tylko, że bez straganów z pierdołami, ale z budynkami zamienionymi na małe zameczki z wieżyczkami i innymi takimi i z przypływami i odpływami morza, w których różnica poziomu miejscami wynosi 15 metrów. Pitnaśnie. Metrów. Poważna sprawa.

Trafiliśmy tutaj już na okres po sezonowy, dlatego w zasadzie nie ma już nikogo na plażach (również dlatego, że jest pierońsko zimno i wieje poralny wiater. Mi pasuje). Wieczorem wybraliśmy się na spacer (z jedzonkiem) i okazało się, że woda sięga prawie do połowy murka, który zmyślni ludzie zbudowali, żeby morze nie podlewało domków. Zapamiętajcie ten fragment. Przyda się później.

Następnego dnia wymyśliliśmy sobie wycieczkę do Mont Saint Michel (czyt. Góra Świętego Michała). O tym miejscu słyszałam tylko plotki i opowieści. Okazało się, że jest to jedno z najczęściej odwiedzanych francuskich miejsc przez turystów z całego świata (ponad 3 miliony osób rocznie). Jest to bardzo ciekawe z powodu, który zaraz powiem. Najpierw będzie o tym jak ta góra wygląda. A wygląda epicko! Dosłownie pośrodku niczego (nic złożone w tym wypadku z bagien) ludzie (a w zasadzie jeden biskup) postanowili, że wybudują na skale, która przez pół dnia jest niedostępna od strony lądu (przypływ zalewa wszystkie ścieżki dostępu) kościoł. I zrobili to 1300 lat temu. No grubo. Spytacie po co? Otóż Biskupowi Aubertowi (obecnie świętemu) przyśnił się trzykrotnie Michał Archanioł i kazał mu tam wybudować kościół. Biskup odmawiał dwa razy, za trzecim razem Michał się deczko zdenerwował i wypalił biskupowi dziurę w czaszce, pozostawiając go przy życiu. Po takim pokazie siły biskup przestał kozaczyć i zrobił o co biedny Archanioł go prosił. Taka przynajmniej jest legenda. Podobno mają w tym opactwie cały czas czaszkę św. Auberta, w której zieje dziura. Może coś w tym jest. W każdym razie całość wygląda naprawdę nieźle i robi wrażenie, tym bardziej, że widać cały kompleks (dookoła kościoła powstało opactwo i mała mieścinka z hotelami, restauracjami i sklepami z dziadostwem) z naprawdę daleka.

Napisałam wcześniej, że ciekawe jest, że tak wiele osób odwiedza to miejsce. Otóż jest to ciekawe, ponieważ oprócz samego opactwa i okolicznych budowli nic tutaj nie ma. Dokładnie jest jak piana piwa – dużo niczego. Naprawdę. Opactwo jest takie, jakie opactwo powinno być. Skromne. Nie ma tutaj absolutnie żadnych obrazów, opisów, jakichś nie wiem – utensyliów kuchennych, których bracia (benedyktyni) używali. Generalnie ściany z kamienia, ściany z kamienia i jeszcze trochę więcej – zgadnijcie – ścian z kamienia! Nie przeszkadza to okolicznym kramom produkować ton pierdół we wszystkich odcieniach kiczu, za które liczą sobie jak za zboże.

Ale widoki ładne. No i żeby nie było zbyt nudno – przed wejściem na górę, w wodzie okalającej wyspę ktoś postawił Torii (taka budowla przypominająca bramę – w japonii bardzo dużo tego można spotkać. W sumie jak myślisz Japonia, to ci się od razu takie rzeczy pojawiają w głowie). No bo czemu nie.

Wróciliśmy z Mont Saint Michel, ale jakoś jeszcze było sporo czasu do końca dnia. Dlatego pojechaliśmy w jeszcze jedno miejsce, które okazało się być o rzut beretem.

Pojechaliśmy na plażę Omaha. Jak ktoś oglądał Szeregowca Ryan’a to wie o czym mówię. A jeśli ktoś nie wie – fraza D-Day powinna trochę rozjaśnić temat.

Odwiedziliśmy plażę Omaha, chyba najkrwawsze miejsce desantu, na której zginęło około 3000 żołnierzy amerykańskich, którzy jeszcze tego samego dnia o świcie wyruszali, żeby otworzyć drugi front w Europie (podczas Drugiej Wojny Światowej, jeśli ktoś jakimś cudem nie wie o jakim wydarzeniu mówię). Jeszcze tego samego dnia ci ludzie mieli życie do przeżycia, byli kimś, mieli może marzenia, w domu na nich czekała rodzina. Tego dnia zginęło 12 tysięcy aliantów i od 4 do 9 tysięcy nazistów. Ogólnie operacja Overlord pochłonęła ponad pół miliona istnień ludzkich, oprócz tego 25 do 39 tysięcy cywili. Wojna jest chujowa (Obieżytata pozwolił mi na napisanie tego nieładnego słowa).

Przy okazji wizyty na plaży było trochę okazji do porozmawiania o życiu, śmierci, wojnie, sensowności tego wszystkiego.

Nikt się nie opalał.

Wróciliśmy zmęczeni, ale z poczuciem dobrze spędzonego dnia.

Nazajutrz postanowiliśmy wypocząć po wczorajszym intensywnym dniu i przed jutrzejszą podróżą. Poszliśmy więc na spacer plażą do centrum Saint Malo. Teraz muszę was poprosić o przypomnienie sobie fragmentu o wodzie podchodzącej do połowy wybudowanego murku. Możecie sobie nawet cofnąć kawałek (chociaż w sumie to nie musicie, bo wszystko co tam się znajdowało już napisałam). Otóż koło południa brzeg morza znajdował się już jakieś 200 meterów od tego murka! Niesamowite, co? W piasku plaży było mnóstwo muszelek i glonów, które wyglądały jak brunatne połączenie sałaty i fasoli. Morze odsłoniło też skały, na których żyły sobie glony i mule. Postanowiliśmy się tam wybrać z Obieżytatą, ale było dosyć ślisko, poza tym trudno jest poruszać się tam tak, żeby nie podeptać stworzonek, więc weszliśmy tylko kawałek. Przeszliśmy się potem na obiad do centrum Saint Malo oddalonego o ponad 2 kilometery, więc porządnie się przespacerowaliśmy. Na miejscu (malowniczym z resztą) zjedliśmy najlepszy obiad, jaki do tej pory zjedliśmy. Obieżytata dostał nawet płonący Creme Brulee! Szoł, nie ma co.

Po wszystkim wróciliśmy do domku i odpoczęliśmy do końca (i zrobiliśmy pranie).

Jutrzejszy cel – Szampania! Jest to ostatnie miejsce, które odwiedzimy podczas wyprawy na Gibraltar i z Powrotem. A potem już tylko 13 godzin jazdy do domu.

Jesteśmy w Bordeaux. Stolicy wina. W zasadzie tak można streścić nasz pobyt tutaj, gdyż z tego właśnie to miejsce słynie...
14/09/2019

Jesteśmy w Bordeaux. Stolicy wina. W zasadzie tak można streścić nasz pobyt tutaj, gdyż z tego właśnie to miejsce słynie. Wino, wino i jeszcze raz wino. W dodatku – czerwone, wytrawne. Tak mniej więcej przedstawia się paleta atrakcji tego miejsca. Oczywiście zależy to od tego, ile kabony mamy w portmonecie. Myśmy wybrali się na dosyć, można powiedzieć, ekonomiczną wycieczkę po winach – czyli w jednym pokoju siedzieliśmy z innymi uczestnikami dwugodzinnego kursu, słuchaliśmy wykładu o winach z Francji i generalnie z Bordeaux. I chyba nie do końca rozumiem, czym tutaj się ludzie zachwycają, dlaczego peany wznoszą na cześć tego trunku. Fajne toto, ale rozbuchane wydaje mi się. Może to będzie niepopularna opinia, ale jakoś tak dziwnie się czuję wśród tego całego ĘĄ związanego z apelacjami, że tutaj to jest apelacja taka i wino nazywa się wtedy tak, a tutaj jest inna, i tutaj szczepy winogron rosną na wapiennej glebie, nie podlewanej przez człowieka i wtedy wino ma smak bardziej cytrusowo migdałowy… Jak dla mnie to tak samo toto wszystko smakuje. Ale ja jestem prosta foka, która język sobie wyrobiła na rybach, więc gdzie mie tam do wyrafinowanych podniebień somelierów francuskich. No, ale dowiedziałam się paru rzeczy.
1. We Francji istnieje sześć głównych regionów winnych, jest to: Bordeaux, Szampania, Burgundia, Val de Loire, Alzacja i Prowansja. One dzielą się jeszcze jakoś drobniej, ale tyle tego jest, że hoho. W samym Bordeaux jest 60 (!!) różnych apelacji.
2. Apelacja to jest generalnie miejsce, w których hoduje się winogrona. Mogą być różne apelacje winogron tego samego szczepu, np. mamy szczep X, który rośnie sobie nad rzeką. Po jednej jego stronie będzie apelacja XA, a po drugiej będzie apelacja XB. Z tych dwóch apelacji może generalnie bardzo różne wino wyjść, bo różnią się one glebą, mikroklimatem, sposobem gospodarowania i tak dalej.
3. Wino białe jak się starzeje to robi się ze słomkowego do brązowego. Czerwone z rubinowego przechodzi do ciemnego brązu. Generalnie bardzo stare wino wychodzi brązowe i nie jest się w stanie stwierdzić jakie było na początku (jeśli się nie wiedziało).
4. Kolor wina nie wpływa za bardzo na jego smak. Były takie testy na somelierach francuskich, że dali im różnie wina do próbowania po ciemku (tak że nie widzieli nic) i nie byli w stanie stwierdzić, jakie to było wino (mieli do zgadnięcia tylko kolor). W takim razie dlaczego pani na początku kursu pyta, czy wolimy czerwone czy białe, jak nie ma to żadnego znaczenia!!?
5. Wino próbuje się w taki sposób: Najpierw patrzysz na kolor. Potem delikatnie wąchasz. Potem mieszasz (żeby uwolnić aromat). Potem znowu wąchasz. Potem próbujesz. Kieliszek trzyma się za szyjkę albo nawet za podstawkę (żeby nie zagrzać trunku).
6. Jest tutaj praktyka, że można mieszać dwa różne wina i zrobić z tego popularny BEŁT. I nikt nie mówi, że to nie eleganckie!
W sumie tyle. Jest tego trochę prawda? Jak ktoś lubi, to spoko, a jak nie, to też spoko. Fajny pomysł na emeryturę może.

Zanim do Bordeaux dotarliśmy mieliśmy przystanek jeden, bo droga z Porto do Bordeaux jest bardzo długaśna i nudna, więc rozbiliśmy sobie ją na dwa dni. Pierwszego dnia dotarliśmy więc do Bilbao, stolicy kraju basków i tam przenocowaliśmy. Na drugi dzień, zanim pojechaliśmy w dalszą trasę odwiedziliśmy muzeum Guggenheima. To taka filia muzeum Guggenheima w Nowym Jorku (tam powstało pierwsze takie) i zawiera w sobie wystawy sztuki nowoczesnej (i nie tylko). Odwiedziliśmy, spędziliśmy tam kilka godzin i powiem jedno – WARTO. Jak ktoś kojarzy Londyńskiego Tate, to jest to mniej więcej ten poziom, tylko wystaw mniej. Z tych wartych odnotowania, to prace Anzemla Kiefera, Lucio Fontany i wielgachna instalacja „The Matter of Time” Richarda Serry. Naprawdę ekstra, jak ktoś lubi klimaty modernistyczne. Ja tak. Poza tym mają kota wielkości tego no… dużego. Takiego jak dom wielkiego!

Opowiem jeszcze o jednej rzeczy, która nam się niestety przydarzyła. Była to rzecz dosyć przykra. Tą rzeczą jest herbata w Hiszpanii. NIGDY, PRZENIGDY nie kupujcie herbaty na stacji benzynowej w Hiszpanii. A jak już musicie to kupujcie czarną. Niech was bóg morskich stworzeń broni, żeby kupować zieloną. No chyba, że lubicie pić napar o smaku starego ryżu robionego na słonej wodzie (porada nie dotyczy morświnów, one lubią takie świństwa pić).

To by było na tyle. Jutro podróż do Saint Malo, a po jutrze zwiedzamy górę Saint Michael. Mamy zarezerwowaną całodniową wycieczkę po bodajże robiącym największe wrażenie zamku w Europie (zaraz po zamku na łódzkiej Retkinii).

Cóż, muszę przyznać, że nie przydarza mi się to często. Nie wiem, czy to czyste, pachnące rybkami (mmmm) powietrze znad ...
11/09/2019

Cóż, muszę przyznać, że nie przydarza mi się to często. Nie wiem, czy to czyste, pachnące rybkami (mmmm) powietrze znad oceanu, czy może coś innego, ale z jakiegoś powodu (pewnie powodem była ciekawość) poszliśmy na Portorański (czy tak to się odmienia?) wine tour. Spróbowaliśmy 7 różnych porto, z czterech rodzajów, bo tyle ich jest. W sensie rodzajów, nie, że w sumie jest 7 porto ogólnie. Te cztery rodzaje to: White (Białe), Tawny (Czerwone), Ruby (Bardziej czerwone), Rołse (chyba tak to się pisze. W każdym razie jest różowe). Tyle się nauczyliśmy. I jeszcze coś tam o historii porto. No i że różnią się trochę smakiem. Nie jestem znawczynią, ale w sumie to były całkiem smaczne, jak cukierki (chociaż wolałabym cukierki z rybki).

Następnego dnia wiało i było generalnie zimno, poszliśmy więc na plażę (bo czemu nie). Nie polecam takich akcji.

Ostatni dzień w Porto. Prawie udało nam się nie dotrzeć na free tour. Głównie ze względu na bardzo słabą komunikację miejską. Przynajmniej jeśli chodzi o autobusy linii 500+ (hehe). Odkryliśmy pewną zasadę, którą rządzą się te autobusy. Otóż godziny na rozkładzie są to godziny, w których autobus na pewno NIE PRZYJEDZIE. W pozostałe czasookresy – być może, ale nie wiadomo.

No ale jakimś cudem dotarliśmy. Generalnie dowiedzieliśmy się całkiem sporo o Porto. Między innymi to, że miasto było TURBO katolickie. W centrum jest miejsce, w którym w promieniu 100m stoją cztery różne kościoły (w sensie – budynki). Dalej jest jeszcze lepiej. Był taki okres w historii Porto, że król Portugalii, który chciał Porto nawiedzić musiał prosić biskupa miasta o pozwolenie. No i nie mógł przebywać tutaj dłużej niż 3 dni albo został wykopywany. Łooo.

Aczkolwiek fakciorów nie będzie dzisiaj, proszę o wybaczenie. Jestem już deczko zmęczona. Jutro jedziemy do Bilbao, czeka nas ponad 8 godzin podróży, więc być może w drodze coś skrobnę.

Najważniejsze jest, że WRACAMY. Fajnie jest w podróży, ale trochę tęskni się za domem i za przyjaciołami.

Dzisiaj posta nie będzie
09/09/2019

Dzisiaj posta nie będzie

W połowie listopada zeszłego roku dwójka młodych ludzi wpadła na ciekawy, trochę szalony pomysł. „Co gdybyśmy pojechali ...
08/09/2019

W połowie listopada zeszłego roku dwójka młodych ludzi wpadła na ciekawy, trochę szalony pomysł. „Co gdybyśmy pojechali sobie w podróż poślubną na koniec Europy?” – zostało zadane pytanie. Odpowiedź brzmiała „Tak!”

Więc pojechaliśmy. Dwa tygodnie zajęło dotarcie na ten prawie najdalej wysunięty na południe punkt kontynentu, ale się udało. Jak dotychczas – nocowaliśmy albo mijaliśmy w sumie 8 państw (Polska, Czechy, Austria, Włochy, Monaco, Francja, Hiszpania, Gibraltar – terytorium GB), ponad 3000 kilometrów (w jedną stronkę), pięć różnych noclegów. Bilans nawet niezły 😊

Może chwilę opowiem o Gibraltarze, bo jest o czym opowiadać, ale niestety krótko. Największą atrakcją tego półwyspu jest wielka góra – Skała Gibraltarska. Jest ona dziwna (albo jak kto woli – ciekawa) z kilku powodów.
Po pierwsze – produkuje chmury. Nie nabijam się, serio produkuje chmury – musi być, że wilgotne powietrze znad morza uderzając w ścianę góry jakoś się kumuluje i powstają przez to ładne, pierzaste obłoczki. Niestety przez to cały czas wydaje się, jakby w mieście miałoby zaraz zacząć padać. No i jest mało słońca, jak wieje od strony morza.
Po drugie – Park narodowy, który jest zorganizowany w obrębie góry jest siedliskiem małp! Gatunek nazywa się „makak berberyjski” i jest jedynym dziko żyjącym gatunkiem małp w Europie. Podobno kradną i gryzą, ale ja tam nie widziałam niczego takiego. Małpki były raczej mało integrujące się. Szkoda, liczyłam na jakąś przygodę (za to jeden kot bardzo się integrował!).
Po trzecie – Tuż za granicą Hiszpanii znajduje się Gibraltarski Port Lotniczy z jednym pasem startowym, przez który przechodzą turyści. Kiedy samolot ma startować albo lądować – przejście jest zamykane. Zupełnie jak przejazd kolejowy. Ale to w sumie samej skały nie dotyczy, więc punkt liczony nie będzie.
Po trzecie (znowu) – Na skale są fajne trasy widokowe.
Po czwarte – góra zrobiona jest (albo się sama zrobiła – pytanie filozoficzne) z wapienia. Widok jest względnie niesamowity z racji tego, że wszędzie dookoła jest dosyć płasko i nagle z wody wyskakuje skała niczym pryszcz na powierzchni ziemi.

Jak sami widzicie nie wymieniłam żadnych „faktów” na temat Gibraltaru a to dlatego, że pan, który miał nas oprowadzać zachorował i zmuszony był odwołać free tour. Z tego miejsca chciałam mu życzyć zdrowia i żeby wydobrzał szybko.

Pozostały nam dzień spędziliśmy na wędrówce po okolicy noclegu w górach Andaluzji i na ogólnym wypoczynku. Rozegraliśmy partyjkę w grę planszową nawet (i wygraliśmy!).

Pisząc te słowa jesteśmy już w drodze do Porto – zaczyna się druga część naszej wyprawy, czyli powrót.


P.S. miałam problem z dodaniem zdjęć do posta, więc dzisiaj tylko kilka wrzucę - reszta jutro

Obiecane zdjęcia z pierwszego dnia pobytu w Walencji
06/09/2019

Obiecane zdjęcia z pierwszego dnia pobytu w Walencji

Ok, nie odzywałam się parę dni. Potrzebowałam jednak chwili na relaks i odpoczynek. Obieżyrodzice też z resztą tego tak ...
06/09/2019

Ok, nie odzywałam się parę dni. Potrzebowałam jednak chwili na relaks i odpoczynek. Obieżyrodzice też z resztą tego tak jakby potrzebowali. No ale nic. Wróciłam 😊

Postaram się bardziej streszczać posty, bo ostatni o Walencji był rekordowo długi i w sumie nie wiem, czy nie przejść do krótszej formy (możecie, drodzy czytelnicy, napisać która forma bardziej wam odpowiada – krótka czy długa). Także spróbujmy!

Przed ostatniego dnia w Walencji byliśmy w Ciutat de la cośtam z siencas i arts. Po polsku – Miasteczko Nauki i Sztuki, powstałe w 2005 roku, jedna z największych atrakcji Walencji. Odwiedziliśmy tam Oceanarium (największe w Europie!!!) – widziałam inne FOKI! Niestety one chyba nie widziały mnie, bo były zajęte innymi rzeczami. Oprócz tego ryby z wielu różnych ekosystemów – arktycznych, tropikalnych, śródziemnomorskich etc. Były rekiny (Obieżymamie szczególnie się podobały), białugi, delfiny, ptaki, żółwie i tak dalej. Widzieliśmy też występ delfinów w delfinarium. Naprawdę fajnie było.

Następnie odwiedziliśmy Hemisferę (taki budynek jak planetarium) i obejrzeliśmy film w 3D o dinozarłach. W sumie był spoko.

No i nadeszła pora na Muzeum Nauki – wypełnione po brzegi interaktywnymi, edukacyjnymi stoiskami z dziedziny chemii, fizyki, biologii, zoologii, astronomii etc. Obieżyrodzice w sumie większość wiedzieli, bo raczej wystawy skierowane były do młodzieży, ale ja się sporo nauczyłam!

Potem nadszedł czas na „space experience”, czyli coś co reklamowali w broszurce, a co Obieżymamę i Obieżytatę bardzo podjarało. Niska cena 2,5 Euro nie przytępiła ich entuzjazmu (foki za darmo, jak zwykle!). Generalnie była to mała makieta ISS wraz z symulatorem lotu orbitalnego. Po wszystkim Obieżyrodzice stwierdzili, że dostali dokładnie tyle, ile zapłacili.

Po wszystkim byliśmy wszyscy bardzo zmęczeni.

Następne dni zeszły nam na odpoczynku i podróży do górskiej miejscowości w Andaluzji, więc nie ma o czym pisać za dużo.

Dzisiaj jedziemy na półwysep Gibl… Girbl… Eee… Gibr… Gibra… Gibraltar (ufff!), zobaczymy tam prawdziwe małpy!!! Może mnie nawet porwom!! Ale to będzie przygoda! Jutro zaś jest półmetek tej wyprawy. Ciekawe co zobaczymy jeszcze 😊

Patrzę sobie na wysoką, samotną palmę i zastanawiam się, od czego tutaj zacząć… Chyba najlepiej będzie zacząć od początk...
02/09/2019

Patrzę sobie na wysoką, samotną palmę i zastanawiam się, od czego tutaj zacząć… Chyba najlepiej będzie zacząć od początku, tak sobie myślę… No więc… (wiem, że nie zaczyna się zdania od „no więc” ale tak jakoś pasuje, poza tym Obieżytata powiedział, że jak nie ma przykleństwa to że może być)

Nocą ponad kampingiem przeszła burza, rano zaś to co z niej zostało uderzało w domek falami deszczu, przypominając o sobie cichnącymi coraz bardziej głuchymi odgłosami gromów. Okazało się potem, że trafiliśmy akurat na jeden z trzydziestu dni w roku, w których w Walencji pada. Cóż za przypadek, cytując pewną postać z pewnego polskiego filmu. Tak już bywa na wakacjach.

Plany dzisiejszej wprawy podobne były do tych z Marsylii, aczkolwiek trochę inne:
A) Zjeść śniadanie w domku
B) Dojechać do centrum miasta
C) Wybrać się na free tour po mieście
D) Zdecydować, co dalej
Jak postanowiliśmy, tak zrobiliśmy. Własne śniadanie po taniości (jajecznica na wege parówkach i sałatka z sałaty, cebuli, pomidorów i oliwek, które zostały nam z poprzednich noclegów), pakowanko i szybkie zebranie się z domku i jesteśmy już na przystanku, czekamy na autobus. Tym razem, żeby kupić bilety należy powiedzieć „dos boletos” albo po prostu „dos” i dodać „por favor” (kupowaniem biletów w Hiszpanii zajmuje się Obieżytata, Obieżymama kupowała we Francji, bo ma wspaniały francuski akcent).
Jesteśmy w autobusie. Autobusy w Walencji mają klimę, są niby ekologiczne (ciekawe dlaczego) i mają wejścia na USB w siedzeniach. Klasa. Zapowiada się nieźle.

Wysiadamy z autobusu praktycznie w centrum Walencji. Mijaliśmy przy okazji operę i kompleks „The Ciutat de les Arts i les Ciencies”, w skrócie coś tam ze sztuką i nauką. Idziemy tam jutro, mają oceanarium, więc jestem baaaaardzo podekscytowana (Obieżymama powiedziała, że pewnie mają tam foki!!!!!!). Poszłabym tam dzisiaj, ale Obieżyrodzice powiedzieli, że nie, bo idziemy jutro a poza tym mamy inne plany. No to foch. Tak czy inaczej – architektonicznie wygląda to niesamowicie. Jakbym miała do czegoś to porównywać to w sumie nie wiem, do czego. Pierwszy raz coś takiego w życiu widziałam.

Autobus zatrzymał się niedaleko jednego z ostatnich rond przed centrum. Pierwsze co nas uderzyło to to, że jest tutaj naprawdę czysto – żadnego leżącego papierka, budynki raczej zadbane, nie ma graffiti (a przynajmniej aż tyle co w Marsylii), generalnie jest ładnie. W drodze na miejsce zbiórki minęliśmy park w wielgaśnymi figowcami, trochę nam zeszło, żeby wyczaić co to za drzewa i o co chodzi z tymi dziwnymi zwisającymi lianami, ale jak zwykle niezastąpiony tłumacz gogiel nam pomógł. No i wiemy, że to figowce i tak między innymi się rozmnażają, tj. przez takie badyle co zwisają z korony drzewa i dotykają ziemi zapuszczając w niej korzenie. Ciekawy system.

Start wycieczki z Plaza de la Virgen zaplanowany był na 12:00, dotarliśmy tam trochę wcześniej (bo zawsze warto być wcześniej!) i poprzyglądaliśmy się marmurowym (!!) posadzkom podobno najładniejszego placu Walencji (w sumie nawet ładnie tam). Okazało się, że oprowadzać będzie nas pani Helena (która ma prawdopodobnie korzenie niderlandzkie, ale nie chciała się przyznać) i muszę powiedzieć, że Ezekiel z Marsylii (który był całkiem żwawy i rozmowny) to przy niej Andrzej Poniedzielski przemysłu wycieczkowego. Pani Helena jest prawdziwą szołmenką. Gestykuluje, opowiada różnymi głosami, aktywizuje uczestników, no cuda na kiju. Opowiada też całkiem mądrze. A oto, czego się dowiedzieliśmy:
Fakt 1 – Walencja została założona w 138 roku przed naszą erą przez rzymian, a w zasadzie przez emerytowanych żołnierzy rzymskich, którzy chcieli w spokoju dożyć swoich dni czekając, aż Dionizos ich na swoje pola weźmie, czy jak to tam się u nich działo
Fakt 2 – Walencja w swojej historii była w posiadaniu trzech wielkich kultur – rzymskiej, islamskiej i chrześcijańskiej. Nie każdy wie, że w muzułmanie zarządzali Walencją niemalże 1000 lat! Dopiero przyszedł Jakub I Zdobywca i przy niesamowitej pomocy nietoperzy (o tym później) zdobył Walencję i w rękach chrześcijańskich jest ona do dzisiaj.
Fakt 3 A – W czasach Czarnej Śmierci (Dżumy) Walencja miała naprawdę przekichane. Walały się wszędzie stosy trupów i generalnie nie było zbyt kolorowo, więc trzeba było wymyślić coś, co da ludziom nadzieję i pozwoli im w godny sposób przejść do Królestwa Niebieskiego dając należyty chrześcijański pogrzeb (bo leżeć w stosie trupów nie jest po chrześcijańsku). Powołano więc do życia instytucję Matki Boskiej Bezbronnych (po ang. „Our Lady of the Forsaken” a po hiszp. “Virgen de los Desamparados”). W skrócie działać miało to tak, że nad zmarłym kładziono figurę Matki Boskiej (która wyrzeźbiona została leżąca – ze względów praktycznych), a dusza nieszczęśnika, która uciekała do nieba i mogła przez Świętą Dziewicę przejść doznawała odkupienia. Dzięki temu w prosty sposób można było po śmierci pomóc wielu ludziom w przejściu do nieba (normalnie seryjnie nad każdym ciałem ustawiano na chwilę rzeźbę, a potem brano następne ciało i następne i tak dalej). Tak przynajmniej wierzono.
Fakt 3 B – Po tym, jak przeszła w Walencji plaga, ludzie byli tak szczęśliwi, że Matka Dziewica pomogła ludziom, że wybudowano jej katedrę. Ponadto przystroili figurę w złoto i kwiaty no i zrobili coś, co okazało się niespodziewane w skutkach… Podnieśli do pionu figurę. Problem polegał na tym, że to co leży, jak się obróci w osi wertykalnej nie wygląda już tak dobrze. Jednym słowem – Matka Boska Dziewica wyglądała jakby miała garba! Garbata Matka Boska! Lud generalnie się tym nie przejął. Część nawet zaczęła przezywać figurę „Quasimodo”. Nie wiem co o tym myśleć.
Fakt 3 C – Mają tutaj takiego fioła na punkcie tej Matki Boskiej, że ho! Jest w Walencji taka sytuacja, że tą figurę garbatej matki wystawiają co roku na widok publiczny na rynku. Każdy kto dotknie figury będzie miał „soul well protected” jak to powiedziała pani Helena. No i podobno ludzie dostają małpiego rozumu, przeciskają się, napierają na siebie byleby tylko dotknąć figury. Podobno nawet matki rzucają małe dzieci nad tłumem, żeby miały większą szansę na udany dotyk. To dopiero poświęcenie!
Fakt 3 D – Maria de Los Desamparados – jest to obecnie najbardziej popularne imię żeńskie nadawane w Walencji. Jako, że generalnie jest ono trudne do wymówienia, dziewczynki z takim imieniem woła się Amparo. Podobno, jak firma z Walencji mówi, że nie ma zatrudnionych co najmniej trzech dziewczyn z imieniem Amparo, to nie jest to firma z Walencji. To oszukańcy.
Fakt 4 A – W Walencji funkcjonuje coś, co się nazywa The Water Court (The Water Tribunal, The Council of Waters etc.) i polega to na tym, że od ponad 1000 lat, co czwartek, bez przerwy (przez tysiąc lat nie było ani jednej przerwy, nie ważne co by się w mieście działo!) zbiera się przy głównym placu rada, której zadaniem jest decydować o polityce wodnej Walencji (niestety są to same dziadki. Obieżymama pyta, dlaczego nie ma tam ani jednej kobiety). Ponieważ Walencja ma mało wody, gdyż mało kiedy tutaj pada i głównym źródłem zaopatrzenia miasta w wodę jest rzeka Turia (o niej później) i jej dopływy, to władza nad nimi jest kluczowa dla miasta (bo inaczej by wyschło). I zbiera się ośmiu (albo dziewięciu – zależy od stanu rzek) typków i debatują. I tak od 1000 lat. Pewnie dlatego wpisali ich na listę światowego dziedzicwa UNESCO. Dobry motyw.
Fakt 4 B – Główna rzeka Walencji – Turia – była dosyć problematyczna przez to, że często podtapiała i wylewała z brzegów, co skutkowało wieloma śmierciami ludzi, którzy mieszkali nad jej brzegami. Rada Wody (tak to sobie tłumaczę) zdecydowała więc, żeby rzekę PRZESUJNĄĆ trochę bardziej na południe. Więc to zrobiono. I wszyscy żyli długo i szczęśliwie. W starym korycie rzeki zrobiono park i przestrzeń miejską, która jest bardzo, bardzo fajna (miałam napisać słowo na Z oznaczające coś bardzo fajnego, ale Obieżytata powiedział „Ani się waż!”, a nie znam innego słowa, które oznacza coś bardzo, bardzo fajnego, więc jest jak jest).
Fakt 5 – W Walencji co roku odbywa się festiwal, który trwa ponad miesiąc (wow!). Nazywa się to Las Fallas de Valencia, po polsku to chyba Święto Ognia jest. Dzieje się to na przełomie Lutego i Marca i generalnie jest bardzo dużo muzyki, sztuki i tak dalej. Ostatniego dnia festiwalu pali się kukły reprezentujące wszystko co stare i złe w poprzednim roku, co ma oznaczać nowy, świeży początek. Ostatniego roku ponoć spalono między innymi kukłę Trumpa (ha!), a rok wcześniej kukły całej drużyny piłkarskiej Hiszpanii (bo podobno bardzo źle im poszło na jakichś zawodach).
Fakt 6 – Pani opowiadała generalnie o tym, że w Walencji handlowało się jedwabiem i żeby zrobić miejsce dla kupców zburzono ileśtam domów i postawiono specjalny budynek, w którym było to handlowanie, ale generalnie strasznie nudne to było, więc nie słuchałam.
Fakt 7 A – W herbie Walencji są dwie rzeczy godne uwagi. Pierwsza z nich to nietoperz, który znajduje się dokładnie wszędzie i jest to chyba zwierzę duchowe tego miasta. Klub FC Valencia ma też go w swoim godle. Teraz mogę powiedzieć dlaczego. Otóż Jakub Zdobywca, który zdobywał (hehe) dla chrześcijan Walencję podszedł pod mury miasta. Muzułmanie, którzy wtedy miastem rządzili stwierdzili, że sytuacja nie jest dobra, więc postanowili pod osłoną nocy najeźdźców zaskoczyć. Poprzebierali się w czarne ciuchy i myk – do obozu stacjonującej armii chrześcijańskiej. Tak się złożyło, że pewien nietoperz uszkodził sobie jedno skrzydło (nie wiadomo co się stało) i wleciał do namiotu Jakuba Pierwszego i zrobił raban. W jakieś gongi powlatywał, bębny czy co tam on miał w tym namiocie. W każdym razie wystarczyło, żeby obudzić króla i połowę jego armii. Dzięki temu łutowi szczęścia obrońcy wyczaili na czas zasadzkę muzułmanów i zdążyli przygotować obronę (zakończoną sukcesem). Zdobycie miasta było już tylko formalnością. Od tamtego czasu nietoperz jest na samej górze herbu, jako najważniejszy (i jedyny) zwierz w godle Walencji.
Fakt 7 B – Oprócz nietoperka, znajdują się w herbie również dwie litery L. Generalnie chodzi o to, że mieszkańcy Walencji bardzo cenią Lojalność (dlatego L).
Fakt 8 – Podobno w Walencji jest prawdziwy Święty Grall! Pani Helena powiedziała, że dowody na to, że ten jest prawdziwy są co najmniej dwa: Pierwszy – wiek tego kiełlicha datowany jest na 1 wiek przed naszą erą, czego nie mogą powiedzieć Święte Gralle z innych miejsc w Europie! Drugi – Przyjechał ówczesny papież Benedykt XVI, spojrzał na tego Gralla i powiedział, że jest prawdziwy. Wychodzi na to, że musi być prawdziwy. Można wejść i go zobaczyć za 8 Euro. Możliwe, że nie wygórowana cena.
Fakt 9 A – Kościół pod wezwaniem św. Katarzyny ma generalnie ciekawą historię. Kazał go postawić Jakub Zdobywca jako symbol pokonania islamu. Problem w tym, że zatrudnił budowniczych z miasta, którzy to budowniczy wszystkie domy (i inne budynki) w mieście wybudowali z drzwiami skierowanymi w stronę mekki. Tak też postawiono tę katedrę. Jak to Jakub zobaczył to złapał się za głowę. Kazał wybudować z innej strony katedry drzwi i ozdobić je tak jak jeszcze żadne drzwi nie zostały ozdobione. I drzwi zostały postawione. Są naprawdę ładne i robią wrażenie, ale prztyczek w nos, malutkie trololo zostało.
Fakt 9 B – Ta sama katedra ma też Gwiazdę Dawida wbudowaną w największe gotyckie okno katedry. Generalnie jeśli o to chodzi, to w historię Walencji też swój ślad odcisnęli żydzi (handlowali jedwabiem i innymi rzeczami) i budowlańcy pracujący nad tym oknem postanowili to zaakcentować. To tak jakby ktoś myślał, że trolowanie jest tylko domeną ludzi współczesnych – otóż nie!

Wow, dowiedzieliśmy się sporo o historii Walencji. Poszliśmy potem na jedzonko, dokładnie na wege-burgery. Oglądaliśmy przy okazji street art, którego jest MNÓSTWO. Duża czcionka nie jest tutaj przypadkiem. Jest tego zatrzęsienie. Mam wrażenie, że władze miasta po prostu powiedziały artystom „Róbta, co chceta”. I artyści zrobili. I jest tego taki efekt. No po prostu wow. Za dwa dni idziemy na free tour street art, wtedy będzie więcej informacji i zdjęć.

Dzień zakończyliśmy przechadzką w wysuszonym korycie rzeki Turia. Władze Walencji zrobiły tutaj prawdziwy ogród botaniczny połączony z galerią sztuki i przestrzenią miejską. Szło się niesamowicie. Obok klonów i brzózek znanych z polski rosły palmy daktylowe, drzewa z fasolą i paprotki drzewne. Kosmos.

Wróciliśmy do El Saler wieczorem. Obieżyrodzice kupili rzeczy na coś, co się nazywa Agua de Valencia i właśnie to popijają (pozdrawiając przy tym wszystkich czytelników, którzy dotarli do tego momentu). Generalnie jest to taka sangria valencia edyszyn. Ale niech mają, zasłużyli.

Jutro „Miasto przyszłości”, oceanarium i FOOOKIII (YEEEEAAAA!!!!)

P.S. Na kempingu wifi (tj. internet) jest, że tak powiem do (cenzura) lipy. Także fotki wrzucę jutro, jak znajdę jakieś dobre miejsce z darmowym internetem.

Address


Website

Alerts

Be the first to know and let us send you an email when Obieżyfoka posts news and promotions. Your email address will not be used for any other purpose, and you can unsubscribe at any time.

Shortcuts

  • Address
  • Alerts
  • Claim ownership or report listing
  • Want your business to be the top-listed Pet Store/pet Service?

Share