13/10/2023
Odkryłem wspaniałą rzecz. Drobny patent.
Detal.
Trafiła mi się książka, taka literatura łotrzykowska Fabryki Słów, typowy szrot, który poniewiera się między wyrem i sedesem, aż w końcu człowiek go zmęczy.
Czwórka wydawnicza, autor, tytuł, wydawnictwo, wymyślne logo.
I wota. Pamięci autora określonego, który napisał pewną książkę w podobnym guście i mnie zainspirował.
Genialne.
Jeśli powieść okaże się dobra, można od razu sięgnąć po protoplastę z synchronii literackiej. Od kopa, podany na tacy. O ile lepsze rozwiązanie od tych żenujących podziękowań dla żony, kolegów, redaktorów. Tych wszystkich sucharów o wyrozumiałości i wpuszczaniu do łóżka mimo czegośtam.
Tych zdań, którzy wszyscy mają w dupie i są warte jeszcze mniej niż dziękowanie matce podczas gali Oscarów, że jednak nie zlizała z pały i urodziła się gwiazda.
K***a. Weźmy takiego Žambocha. Ileż niezjadliwego, laserowego gówna człowiek musi przeczytać, zanim trafi na jego infantylne, przeładowane "męską przygodą" powieści o strzelaniu do siebie z laserów, które czyta się doskonale, bo zapewniają mózgowi dość bodźców, by się dobrze bawił i wystarczająco niewiele treści, by się niepotrzebnie nie budził.
I z drugiej strony - jeśli powieść jest pięknym przykładem kunsztu introligatorskiego, gdyż komuś udało się obszyć okładką g***o, to lista natchnień również bywa przydatna.
Dlaczego inni tak nie robią?