04/11/2023
Ten post jest ważny... wiele naszych koleżanek i kolegów popełniło samobójstwo, dopadła depresja ... To bardzo ciężki zawód ze wzgledu na emocje, odpowiedzialnośc i troskę . Staramy się jak możemy. Leczymy jakby to było nasze własne zwierzę. Ale są rzeczy nie do przeskoczenia. Nam nie może zależeć bardziej niż właścicielowi ( chociaż nie lubię tego określenia ,bo zwierzę nigdy nie będzie dla nas rzeczą )
Smutne .... I prawdziwe 😔
Dziś na poważnie - o decyzjach, z którymi musimy się mierzyć w pracy ze zwierzętami:
"- Ma na imię O-G-O-N-E-K - literuje podekscytowana siedmiolatka z chomiczkiem na rękach, kiedy zakładam w systemie nową kartę pacjenta.
Guz wielkości połowy Ogonka przechyla go lekko na jedną stronę, ale chomik żwawo skubie nasionka. Unosząc lekko brwi, rzucam pytające spojrzenie ojcu dziewczynki. Pan nonszalancko opiera się o blat lecznicowego stołu i wydaje się być rozbawiony sytuacją.
- Pomoże mu pani doktor, prawda? - pyta dziecko z nadzieją.
Ojciec mruga do mnie znacząco i gestem sugeruje rozmowę na stronie. W małym gabinecie nie jest to wykonalne, ale z grzeczności nachylam się do niego.
- Wie pani, żona kazała mi przyjść, bo córka płacze nad tym chomikiem. Może pani udawać, że leczy, a ja zapłacę za uśpienie? Przecież nie będziemy się wygłupiali z jakimiś leczeniem czy operacją. Kupię jej nowego w drodze do domu.
Dziewczynka wielkimi oczami patrzy to na mnie to na ojca. Ogonek dalej wcina swoje pestki.
W głowie odpala się moralny teleturniej bez telefonu do przyjaciela.
–
Jako lekarze weterynarii znamy właściwe postępowanie w tej sytuacji z punktu widzenia klinicznego - metody diagnostyczne, opcje leczenia, prognozę i szanse na całkowity powrót do zdrowia zwierzęcia. Niestety ta wiedza, możliwości i chęć niesienia pomocy bardzo często są brutalnie konfrontowane z rzeczywistością. Nasz pacjent jest czyjąś “własnością” i nie zawsze traktowany jest jak członek rodziny:
“Nie mam już siły tu przychodzić”, “Wolę go uśpić niż szukać pieniędzy po fundacjach“, “Nie ma kto go przywieźć do lecznicy”, “Brudzi w domu”, “Za tę cenę możemy mieć nowego”, “Jak się nie poprawi przez tydzień, to damy sobie spokój”.
Od właściciela zależy, czy zdecyduje się podjąć jakieś działanie w celu poprawy stanu jego zdrowia i w jakim zakresie ma ku temu możliwości - przede wszystkim finansowe, ale też czasowe, organizacyjne i - emocjonalne. Mierzymy się z trudną rozmową z klientem.
U większości z nas wygrywa empatia i troska o zwierzę. Podejmujemy moralną decyzję. Kosztem swoich emocji, energii i czasu rozpoczynamy nierówną walkę z rzeczywistością i próbujemy “wytargować” szansę na zdrowie lub życie naszego pacjenta:
“To może ja zadzwonię w pani imieniu do fundacji…”, “Spróbuję zorganizować pomoc w transporcie”, “Zazwyczaj tego nie robimy, ale ja porozmawiam z szefem…”, “To nie jego wina, że nie trzyma moczu/kału”, “Proszę dać mu jeszcze szansę…”.
Empatyzujemy i podejmujemy cierpienie zarówno zwierzęcia jak i jego właściciela. Staramy się zrozumieć sytuację, okazać wsparcie, zaproponować najlepsze w danych okolicznościach leczenie. I w wielu sytuacjach musimy się zmierzyć z odmową lub prośbą o eutanazję - mimo że wielu przypadkach choroba jest uleczalna. Bezradnie patrzymy w oczy naszego pacjenta, bo choć wiemy jak, to nie zdołamy go uratować.
Według badań cytowanych przez AVMA (American Veterinary Medical Association) w pracy klinicznej z etycznymi dylematami mierzymy się średnio trzy do pięciu razy w tygodniu. Moralny stres jakiego doświadczamy w ich trakcie jest jednym z głównych czynników prowadzących do syndromu zwanego “zmęczenia współczuciem” (ang. compassion fatigue).
“Zmęczenie współczuciem” to wyczerpanie emocjonalne i fizyczne na skutek ciągłego obcowania z cierpieniem. Jest tym większe, im bardziej czujemy, że nie mamy wpływu na daną sytuację. W którymś momencie psychika zaczyna się bronić - obojętniejemy. I stajemy na drodze prowadzącej prosto do wypalenia zawodowego i depresji.
Lekarze weterynarii, technicy weterynarii, pracownicy schronisk i fundacji pomagającym zwierzętom w potrzebie - myślę, że wszyscy nie jeden raz w karierze otarliśmy się o moment zwątpienia “czy ja jeszcze mam na to siłę?”.
A potem zaciskaliśmy zęby i odnajdywaliśmy w sobie moc, by pomóc kolejnemu stworzeniu.
Spełniając się w misji ratowania świata, pamiętajmy o sobie. My też zasługujemy na pomoc i współczucie. Nie bójmy się po nie sięgnąć.
Nie jesteśmy sami.
Lek.wet. Karolina Kepler
-
Jak potoczyła się dalsza historia Ogonka? Co Wy byście zrobili?
Czy doświadczyliście kiedyś zmęczenia współczuciem?
Podzielcie się w komentarzach swoimi historiami i jak radzicie sobie z utrzymaniem psychicznej równowagi!