20/04/2021
Z racji pracy i doświadczenia nie jest to dla mnie problem, ALE wiem, że większość z kocich opiekunów na wieść: "I przez 3 kolejne dni proszę podawać pół tabletki 2xdxiennie" oczyma wyobraźni widzi Balroga wyłaniajacego się z otchłani kopalni Moria...
A Wy jakie macie sposoby?
Cześć.
Ten rysunek (którego dziś w ogóle miało tu nie być, bo na dziś przygotowałam coś całkiem innego) powstał z dwóch powodów: widziałam u znajomego na osi czasu świetnego mema, który ogromnie mnie zainspirował, a dwa: od razu przypomniałam sobie, że ktoś z Was pisał komentarz, że powinnam popełnić komiks o pracach herkulesowych. No i postanowiłam wreszcie te prace narysować: dzisiaj, szybko, w biegu. A przynajmniej ostatnią, trzynastą, pechową, która sprawiła, że Herkulesa już z nami nie ma :D
Mój kot akurat na tabletki aż tak nie reaguje, połyka grzecznie, kiedy tylko włożę mu pastylkę do pysia, natomiast reaguje bardzo rześko, kiedy chcę go potraktować kropelkami na pchły. Ma z tymi specyfikami prawdziwe odium, i kiedy tylko widzi, że dzierżę tubkę, zamienia się w demona, dlatego dostaje tylko wtedy, kiedy widzę realne zagrożenie, najczęściej wczesną jesienią (najgorsze pchle inwazje, które przeżyłam, miały miejsce późną jesienią).
Dziś przedpołudnie spędziłam na bieganiu w kółko za dostawami i na bieganiu z towarem, to są takie przedpołudnia, kiedy latam między różnymi miejscami tak szybko, że w połowie drogi mijam własny cień pędzący w drugą stronę, potem zaś, przed wieczorem, postanowiłam zgarnąć dla towarzystwa Krzyśka i wyskoczyć na Stawy Milickie z moim starym kompaktem Olympusa, żeby poćwiczyć fotografowanie ptaków (chociaż obiektyw mam kijowy, no ale coś tam daje, przede wszystkim genialną zabawę). Średnio się dogaduję z tym aparatem, ale postanowiłam nieco przewietrzyć mu futerko. Wczoraj wieczorem zapobiegliwie naładowałam baterię. No i idę sobie, a tam dwie piękne gęgawy. Ustawione jak para nowożeńców, na tle świeżej zieleni i młodych pędów, przez które przeświecało cudne, wiosenne słoneczko. No to ja łap za aparat, włączam, a tu nic. To był ten moment, kiedy dosłownie krew mnie zalała. Oczywiście bateria została w ładowarce. To są te momenty, kiedy człowiek ma w myślach ochotę podrzucić aparat i kopnąć z woleja możliwie jak najdalej od siebie (chociaż to wina człowieka, nie aparatu, że nie ogarnął takiej prostej rzeczy jak spakowanie baterii). Potem widziałam jeszcze kanie rude atakowane przez kruki, myszołowy widziałam i mnóstwo krzątającego się, drobnego ptactwa też widziałam. Mnóstwo. Znacznie więcej, niż w momentach, kiedy w aparacie jest bateria. A potem (kiedy do auta mieliśmy jeszcze jakieś cztery kilosy) zaczął padać niewinny deszczyk, który rychło zmienił się w ulewę, a potem w burzę z piorunami, więc lwią część czasu, przed zachodem słońca (od momentu początku ulewy, do piorunów) spędziliśmy na oglądaniu z baaaardzo bliska kory bardzo starego, bardzo grubego dębu, ściśnięci jak sardynki w puszce. Dąb był trochę krzywy, dzięki czemu całym sobą tworzył naturalny daszek, pod którym dało się schować, jeśli człowiek wprasował się gębą w pień, wystawiając na ulewę plecak (na szczęście mam wodoodporny pokrowiec). Z tej kryjówki wygnały nas pioruny. Krówa, jak ja zmokłam, zanim doleciałam do samochodu. A jak zmarzłam... Ogólnie jednak było całkiem fajnie. Taka wiosenna przygoda. Zresztą babcia zawsze powtarzała mi, że od wiosennego deszczyku się rośnie. Nie wierzcie w ten przesąd. Całe życie mokłam, a mam 157 cm wzrostu. To nie działa, drodzy Państwo.
Przy okazji zapisuję, że dziś jest ten dzień, kiedy spotkałam pierwszą w tym roku, prawdziwą burzę :D
A poza tym wszystko wporzo :)
Miłego wieczoru, Kochani.
Miłozwierz przesyła baranki i zaprasza do sklepu po gadżety: https://milozwierzek.selino.pl :3
Trzymajcie się ciepło.
PS: Nasz Patronite: https://patronite.pl/milozwierz – zbieramy na piwo i na tuñczyka, jak zwykle ;)