12/10/2017
Spierdoliłem kiedyś robotę.
Ale tak strasznie, jak tylko można moją robotę spierdolić. Idiotyczne niedopatrzenie, zła formuła w Excelu, i bam! Sajgon.
Co zrobiłem? Źle opracowałem rozkład dla autobusów zastępujących pociągi podczas siedemnastego z czterdziestu ośmiu zamknięć linii Kraków - Zakopane. Czasówka przejazdu w kierunku Krakowa była niedoszacowana o jakieś, bagatela, pół godziny.
Błędu nikt nie zauważył, póki autobusy nie wyjechały na trasę i kierowcy stwierdzili, że poniemieckie, używane Setry nie posiadają modułu teleportacji i zdążenie na planowy odjazd pociągu w kierunku Warszawy jest zadaniem niewykonalnym.
Zaczęła się spora chryja, bo bilety były sprzedane na miesiąc wprzód, a na biletach jest godzina odjazdu, więc przesunąć odjazdu wcześniej nie można, bo pasażerowie zobaczą tylko spaliny i powąchają światła stopu. Chcąc nie chcąc, przez miesiąc autobus odjeżdżał z Zakopanego zgodnie z pierwotną godziną i przyjeżdżał te pół godziny w plecy do Krakowa. Pociąg do Warszawy czekał sobie cierpliwie i jechał pół godziny opóźniony. W niedziele cała zabawa przedłużała się jeszcze o kilkanaście minut najmarniej, bo w niedziele popularna zakopianka stoi jak coś bardzo stojącego (wszystkie metafory, które mi przychodzą do głowy, są falliczne, więc się nimi nie posłużę).
Żeby było zabawniej, wspomniany pociąg posiadał w owym okresie dwie ciekawe charakterystyki: jeździł nim dziki tłum ludzi (do szesnastu najebanych po dach wagonów, w dobre dni z 1500 osób spokojnie) i przyjeżdżał do Warszawy około 23. Planowo.
Noęc mój drobny fu**up i wpisanie "0:14" zamiast "0:41" w którejś komórce Excela skutkował tym, że małe wkurwione miasteczko ludzi koczowało na dworcu w Krakowie i dojeżdżało do Warszawy bliżej północy niż godziny choć odrobinę cywilizowanej, co ma tę smutną właściwość, że o 23 jeżdżą jeszcze ostatnie tramwaje i autobusy dzienne i w wiele miejsc stolicy można dostać się w rozsądnym czasie, o północy zostają już tylko nocne i taksówki.
Krótko rzecz ujmując: spierdoliłem robotę straszliwie. Pewnie byłem przemęczony. Pewnie kazano mi to zrobić na już, w 10 minut, bo takie rzeczy w tej firmie się najczęściej tak robi. Może się nie wyspałem, bo wróciłem o 23 z dodatkowej roboty? A może po prostu ciśnienie spadło i mój organizm nie był zdolny do zachowania odpowiedniej koncentracji. Nieważne: spierdoliłem. Przyznaję się bez bicia, utrudniłem przez własny błąd życie sporej grupie ludzi.
Dzisiaj, trzy lata później, w firmie głównie się z tego śmiejemy. Nikomu w końcu poważna krzywda się nie stała, spółka pewnie wydała trochę pieniędzy (absolutne fistaszki w porównaniu z kwotami, którymi się tu na co dzień operuje) na zwroty za taksówki czy inne formy rekompensaty w postępowaniach reklamacyjnych, mnie zmyto solidnie dyrekcją głowę. Parę razy, gdy spóźniłem się do pracy, ktoś mnie zapytał, czy jechałem autobusem, któremu opracowywałem czasówkę, te klimaty, zwykły sarkastyczny klimat pracy biurowej.
Wiem więc zatem, że można być przepracowanym, niewyspanym, zmęczonym, mieć drugie zajęcie, żeby związać koniec z końcem. Zarabiałem wówczas nieco lepiej niż lekarz rezydent, ale dobrze ponad 600 zł miesięcznie pochłaniało mi leczenie, więc - chcąc nie chcąc - parę razy w tygodniu wychodziłem o 16 z jednej pracy, żeby o 16.05 wejść do drugiej pracy (dogodnie siedziby obu instytucji znajdowały się 30m od siebie), żeby tam spędzić jeszcze parę godzin, wrócić do domu i wjebać się prosto do łóżka, często nawet bez prysznica. Śniadania nie jadłem na kolację, bo śniadań w ogóle nie jadam.
Myślę sobie jednak, że mam kurewskie szczęście, że moje błędy - nawet dość poważne - mają tak nikłe konsekwencje, że mogą być tematem żartów.
Lekarz rezydent nie może popełnić błędu. Nie wyobrażam sobie, jak to jest patrzeć w lustro i wiedzieć, że się zjebało diagnozę i zafundowało pacjentowi niepotrzebne przedłużenie choroby, niewłaściwe leczenie, zbędny zabieg, cokolwiek. Wiem jednocześnie, że jeśli lekarz rezydent będzie przepracowany, niewyspany i zmęczony, będzie takich błędów popełniał więcej, niż lekarz rezydent pracujący w normie czasowej, wyspany i wypoczęty, i nie jest to raczej konstrukt myślowy, który jest nie do załapania przez przeciętnego osobnika homo sapiens sapiens z IQ lokującym się przynajmniej na poziomie między rozwielitką a meduzą.
I właśnie dlatego całym sercem popieram protest lekarzy rezydentów. Bo boję się, że któregoś dnia stanę się powodem wyrzutów sumienia lekarza rezydenta, a ta sytuacja będzie paskudną zarówno dla mnie, jak i dla niej/niego.
Skoro państwo polskie (pośrednio, ale jednak dostaję pieniądze państwowe), żeby płacić mi średnią krajową za moją, przydatną społecznie, ale w żadnym, najmniejszym stopniu, nie mającą tak krytycznego znaczenia dla społeczeństwa, jak służba zdrowia - to tym bardziej państwo polskie stać na płacenie lekarzom rezydentom dwóch średnich krajowych.
I to nie jest postawa roszczeniowa. To jest najmniejsze minimum wymagające z cienia przyzwoitości i szacunku dla tych, którzy wzięli na siebie to ryzyko i tę odpowiedzialność.