28/10/2023
Lada dzień Halloween, a zaraz potem nasze Wszystkich Świętych i Zaduszki. Chcąc, nie chcąc, myślimy o sprawach ostatecznych, o przemijaniu, odchodzeniu, o śmierci. My tu nie jesteśmy od filozofii, tylko od pielęgnacji psów, ale to przecież nie znaczy, że poważne tematy są nam obce. Ba, tak naprawdę może nawet są nam bliższe, bo z psią starością mamy przecież do czynienia codziennie.
Prawda jest taka, że przeciętny 20-latek ze śmiercią i przemijaniem najczęstszy kontakt ma w filmach. Nawet dla większości 30-latków to temat mocno odległy, choć już pewnie bardziej obecny. Nie ma niczego bardziej naturalnego niż odchodzenie, tak jest świat ułożony. Odchodzą nasi dziadkowie, członkowie rodzin, przyjaciele, znajomi. Odchodzą też nasze psy. I to znacznie szybciej, czy się nam to podoba, czy nie...
Pamiętam mojego pierwszego psa. Takiego mojego pierwszego, nie domowego, u rodziców. Sprawiliśmy go sobie w prezencie ślubnym i był absolutnie wspaniałym dogiem niemieckim. To nic, że mieszkaliśmy na 50 metrach na czwartym piętrze bez windy, że nie mieliśmy doświadczenia z psami i żadnej głębszej wiedzy na temat specyfiki rasy i tego, na co się porywamy. Byliśmy młodzi, trochę szaleni, a ja zawsze marzyłam o dogu, więc słodka, błękitna kulka pojawiła się w naszym domu i wszystko wywróciła do góry nogami. W przenośni, ale w sumie dosłownie trochę też.
Życie zazwyczaj składa się z kilku etapów, takich jak młodość, dojrzałość i starość. W przypadku naszego doga było podobnie, z tą różnicą, że etapy pierwszy i trzeci były zdecydowanie najdłuższe. Przez pierwsze prawie trzy lata życia słodka błękitna kuleczka rosła jak na drożdżach od kilku, do kilkunastu, a docelowo do 75 kilogramów. Przez większą część tego procesu był rozkosznym gamoniem, a potem szczeniakiem w ciele małego konika. Jak możecie się domyślić, proces takiego wzrostu raczej nie może przebiegać zupełnie bezproblemowo i bezboleśnie, stąd już wtedy musieliśmy się zaprzyjaźnić z weterynarzem, u którego staliśmy się stałymi bywalcami. Wtedy żartowaliśmy sobie, że to my finansujemy jego wakacje. Potrzebne były konsultacje odnośnie odżywiania, suplementów, radzenia sobie z lekami i stresami (z niewyjaśnionych przyczyn przez całe życie bał się rowerów, co było o tyle dziwne, że nasz motocykl na przykład nie robił na nim najmniejszego wrażenia).
Potem nastąpił etap dojrzałości. Jeśli kojarzycie bajkę o brzydkim kaczątku, które przemienia się w spektakularnego łabędzia, to było coś w tym stylu. Z tą jednak różnicą, że Gaudi nigdy nie był brzydkim kaczątkiem. Był dorastającym dogiem, trochę gamoniowatym, trochę nieskoordynowanym i w ogóle, ale jednak młodym dogiem. Aż nagle stał się dorosłym dogiem. Spektakularnym, wspaniałym, niczym z pomnika. Najpiękniejszym. Wiem, że każdy kocha swojego psa i widzi w nim to, co najlepsze, ale on naprawdę był zjawiskowy, co zresztą potwierdzali sędziowie na wystawach. To zresztą dobry dowód, bo o wystawach wiedzieliśmy wtedy mniej więcej tyle, co o budowie bomby wodorowej, albo o mołdawskiej sztuce współczesnej, a on i tak wygrywał.
To był piękny etap, szkoda tylko, że taki krótki. Bo wkrótce później, z początku dyskretnie i niezauważalnie, zaczęło się. A to trochę dłużej spał, a to trochę wolniej chodził, czy miał mniejszą ochotę na bieganie za piłką czy z kumpelami ze spacerów, a to pojawiły się jakieś kłopoty dermatologiczne. Jednym słowem, po malutku pojawiła się w naszym życiu brzydka, złośliwa i zdecydowanie nieproszona psia starość.
Wtedy już nie żartowaliśmy, że fundujemy naszemu weterynarzowi wakacje, bo raczej uzbierało się na samochód, albo wkład własny w kredycie hipotecznym. Robiliśmy, co mogliśmy, włącznie ze zmianą mieszkania na takie, w którym chodzenie po schodach było ograniczone do minimum. Dbaliśmy, kochaliśmy, opiekowaliśmy się, jak mogliśmy. Kiedy myślimy o ludzkiej starości, mówimy 80-90 lat. Wiadomo, psy żyją krócej, więc stary pies to ile? 14-15 lat? Cóż, może w przypadku mniejszych ras. Nasz dog miał 8 lat i był naprawdę staruszkiem, jednym z najstarszych dogów w Warszawie. Miał na przykład kłopot z kręgosłupem, który naciskał na pęcherz, co powodowało nietrzymanie moczu. To nigdy nie jest przyjemna czy łatwa okoliczność, ale tylko sobie przypomnijcie, o jakim psie mówimy: takim, który wygląda jak mały konik i waży ponad 70 kilogramów, ale jednocześnie całe życie sypia w łóżku. Jednym słowem: nie było łatwo. Zdecydowaliśmy się nawet na terapię komórkami macierzystymi, która na ponad pół roku dała mu może nie drugą młodość, ale na pewno dobre ostatnie miesiące. W tym samym czasie pojawiła się u nas Ever, urocza 4-letnia springerka, która potrzebowała nowego domu i kochających ludzi. My daliśmy jej dom, a ona dała nam dużo wiecej. Gaudiemu mnóstwo dobrej energii, której tak potrzebował, a nam pomogła posklejać połamane na tysiące kawałków serca, kiedy w końcu musieliśmy podjąć najtrudniejszą możliwą decyzję...
Dziś sama Everka jest seniorką. Ale jest to staruszka zupełnie nietypowa. Nowemu weterynarzowi nie fundujemy ani samochodu, ani wakacji, ba nawet porządnej kolacji w restauracji! Chodzimy niemal wyłącznie na obowiązkowe szczepienia, podejrzewam, że gość ledwie nas kojarzy. Gdyby nie to, że trochę jej posiwiał pyszczek, przestała słyszeć (choć prawdę mówiąc, tak do końca to i tak nigdy nie słuchała) i czasem zdarzy jej się lekko popuścić, nikt by nie uwierzył, że ma 12 lat. Okaz zdrowia, radości i... głupich pomysłów. W tym tygodniu na przykład zostawiłam w kuchni trochę za nisko i trochę za bardzo w zasięgu psiego nosa torebkę mąki. Pełnoziarnistej, zdrowej. Kiedy wróciliśmy do domu znaleźliśmy pobojowisko. Cała kuchnia wyglądała jak blat w pizzerii, na którym ktoś zapamiętale wyrabiał ciasto. Miska z wodą stała na miejscu, ale konsystencja tego, co pływało w środku przypominała raczej wojskową grochówkę. Ewidentnie kiedy już dobrała się do mąki i rozpoczęła ucztowanie, doszła do wniosku, że trochę to suche. Żarła więc surową mąkę, popijała obficie, maczała uszy w misce, roznosząc wodę po umączonej podłodze. W efekcie po wszystkim całe łapy Ever były totalnie oblepione mąką, podłoga wymagała chyba godziny szorowania, a uszy... Uszy! Chluba każdego spaniela, a Ever to już w ogóle, zapuszczane od lat, czesane, odżywiane odżywkami i specjalnym olejem, zabezpieczane do każdego posiłku snoodsami (taki kapturek na uszy, żeby nie wpadały do miski). No więc nasza s**a całe uszy miała w mące. Ale kilogram na podłodze to było za mało, a mokre uszy plus mąka wytworzyły coś, co smakowało trochę jak ciasto. A co każdy szanujący się spaniel robi ze wszystkim, co choć trochę przypomina ciasto? Otóż to! Ever wyzarla to, co miała na uszach, oczywiście z pięknymi i długmi włosami włącznie...
Co może się stać, kiedy stary pies zeżre kilogram surowej mąki, z garścią włosów i kawałkiem torebki? Gdybyśmy mówili o dogu, już byśmy pędzili na ostry dyżur i zakładali najgorsze. Teraz też mieliśmy wielkie obawy. A Ever? Mąka przez nią przeleciała w kilku partiach, dość regularnie co półtorej godziny od 1 w nocy do rana (spanie jest przereklamowane). Po wszystkim zażądała konkretnego śniadania, a na deser ciastek, chyba w ramach przeprosin za męczenie psa myciem uszu i strzyżeniem tego, co z nich zostało. Ta historia oczywiście niczego jej nie nauczyła, dalej sprawdza co w kuchni jest w zasięgu psiego nosa i co na spacerze nadaje się do zeżarcia (z tym "nadaje się" sprawa jest względna, bo czasem zdecydowanie się nie nadaje, ale zjeść się da)...
Czy jestem zła? Tak! Na siebie, że za nisko zostawiłam mąkę, na zezarte uszy, na nieprzespaną noc, na nerwy i stres. Na nią? Chyba najmniej, taka to już natura, jedzenie zawsze jest dla najważniejsze, dobrze, że chociaż wybrała mąkę pełnoziarnistą, zawsze to zdrowiej ;)
Na koniec apel: kochajcie swoje psy, dbajcie o nie najlepiej jak potraficie, rozpieszczajcie i wybaczajcie im głupotki i łobuzowanie od czasu do czasu. No i dbajcie o uszy ;)