17/08/2023
Ten post miał powstać bardzo dawno temu. Jednak – jak w przypadku wszystkich trudnych tematów – ciągle ulegałam pokusie „odganiania” go ze zniecierpliwieniem i na oślep jak irytującą muchę, która brzęczy i łaskocze przysiadając co chwilę w innym miejscu naszego ciała. Ale - jak bardzo nie byłyby irytujące - muchy istnieją, latają, brzęczą i przysiadają. I to, że będziemy je ignorować, na niewiele się zda i ulgi nie przyniesie.
Zabieram się więc za ten tekst, by oswoić i zaakceptować fakt, że muchy istnieją, że dokuczają nie tylko mnie i że ostatecznie są nieodłącznym elementem lata i wakacji, które przecież uwielbiamy i na które czekamy. I że ich brzęczenie to niewielka niedogodność w obliczu tego, że latem jest cieplutko, są lody, długie wieczory i jedziemy na urlop.
Tematem, o którym nareszcie zdecydowałam się napisać, jest ten zestaw mało chlubnych i niechcianych uczuć, jakie czasem pojawiają się w nas po adopcji psa. Uczuć, z którymi trudno się skonfrontować, którymi nie chcemy się dzielić i o których wręcz nie da się rozmawiać. Uczuć, które wzbudzają wyrzuty sumienia, które każą nam kwestionować to, jakimi ludźmi jesteśmy.
Napiszę dziś kilka słów o doświadczeniu, które chciałoby się nazwać depresją poadopcyjną, ale którego jednocześnie nie wolno nam tak nazwać (bo nigdy przenigdy nie należy trywializować ani dewaluować nieudanymi porównaniami tematu tej prawdziwej depresji, która odbiera chęć do życia i niszczy wszystko po drodze).
Od razu zaznaczam też, że to nie jest tekst o zwrotach z adopcji, nieprzemyślanych decyzjach, porzuceniach i przedmiotowym traktowaniu zwierząt. Każde z tych zjawisk, choć rozpięte na całej osi różnych zachowań, to temat na osobną rozprawę.
Dziś mówię o uczuciach, które – jak wynika z moich rozmów z osobami, które zdecydowały się na adopcję psa - doświadcza wielu z nas, bez względu na to, jak bardzo kochamy zwierzęta i jak dobrze byliśmy przygotowani na nowego członka rodziny.
Jak wiecie – sama niedawno podjęłam decyzję o tym, by adoptować psa. Nie jest to ani mój pierwszy adopciak, ani najtrudniejszy. Wiedziałam, z czym wiąże się taka decyzja. Byłam i jestem jej pewna. I przysięgam, że gdyby nie setki rozmów z Wami – gośćmi Stacji Eksploracji – byłoby mi bardzo, bardzo trudno przebrnąć przez te pierwsze tygodnie niełatwych, skomplikowanych emocji, mieszanki radości i ekscytacji ze zwątpieniem, żalem i rozgoryczeniem.
Konfrontacja ideałów, jakie nam przyświecają, kiedy decydujemy się dać lepsze życie jakiemuś porzuconemu psu, z codziennym życiem z takim nowym domownikiem bywa prawdziwym wstrząsem. Choć teoretycznie zdajemy sobie sprawę z tego, że nie będzie łatwo, choć zakładamy, że nie przyjmujemy pod swój dach psa z czystą kartą i będzie on wymagał wsparcia w pokonaniu swoich demonów, często życie i tak nas zaskakuje. Być może nie doszacowaliśmy skali wyzwań, być może przedstawiono nam inny obraz psa, którego dostaliśmy, być może problemy wyszły na jaw dopiero po złożeniu podpisu na umowie adopcyjnej.
I mimo radości z tej nowej, rozwijającej się relacji, mimo dumy z małych postępów, mimo gotowości na trudy i mimo zakasywania rękawów codziennie i od nowa – niepostrzeżenie pojawia się też złość. Złość na to, że praca nad problemami psa nie idzie tak szybko, jak byśmy chcieli. Złość, że cały domowy ekosystem się rozsypał, że pojawiają się konflikty między członkami rodziny, że pies rezydent źle znosi zmiany, że my sami źle je znosimy.
I właśnie dlatego, jako dłużniczka Was wszystkich, dzięki którym po wielu rozmowach nie czuję się odosobniona doświadczając tego ciężkostrawnego, słodko-gorzkiego koktajlu emocji, chcę napisać bardzo wyraźnie, choć nie bez ściśniętego gardła:
TO NORMALNE.
Poczucie, że jest trudniej, niż zakładaliśmy, jest normalne. Rozgoryczenie, że pojawiają się problemy, na które nie byliśmy gotowi, jest normalnie. Żal, że życiem, jakie planowaliśmy, a którego już na pewno nie będziemy mieć – z tym konkretnym, skrzywdzonym, lękliwym, reaktywnym, agresywnym, wycofanym, chorym, niepełnosprawnym psem – jest normalny. Mamy prawo do żałoby po tym wszystkim, co lubiliśmy robić, co było naszą rutyną, a co nie jest już możliwe, bo adoptowaliśmy tego psa.
Chcę żebyście wszyscy, którzy momentami tracicie serce do swojego adopciaka, którzy złorzeczycie na decyzję o adopcji, którzy pytacie się „Na cholerę mi to było?!” usłyszeli dziś – nie jesteście sami. Jest nas mnóstwo. Czy to czyni z nas kiepskie rodziny adopcyjne? Nie sądzę, skoro każdego dnia bierzemy znowu w ręce saszetki ze smaczkami, układamy harmonogram wyjść z domu i zatrudniamy petsitterów, by pracować na lękiem separacyjnym, planujemy nocne spacery, by nie natykać się na ludzi / psy / samochody / hulajnogi / bógwiecojeszcze, wydajemy krocie na porady specjalistów, leki, kamerki, oglądamy, słuchamy i czytamy wszystko, co wpadnie nam w ręce na temat problemów naszego psa. Jedyną naszą „winą” jest to, że jesteśmy ludźmi, a ludzie mają emocje, choć większość z nas próbowano wychować w zaprzeczeniu tych mniej szczytnych i chwalebnych.
Nie róbmy tematu tabu z tego, że czujemy frustrację czy bezsilność. Nie wstydźmy się uczucia, że trafił nam się pies, na którego nie byliśmy gotowi, pies, który stawia przed nami wyzwanie przeorganizowania marzeń i planów. To bywa wkurzające. Tylko tyle i aż tyle.
Wkurzajmy się i kochajmy te psy, które też wolałyby być bezproblemowe.
A kiedy przychodzi ten najczarniejszy dzień, ta chwila, kiedy z gulą w gardle dopuszczamy do głosu myśl, że podjęliśmy złą decyzję, że wybraliśmy nie tego psa, pamiętajmy o dwóch rzeczach.
Po pierwsze życie stawia na naszej drodze nie to, co chcieliśmy, tylko to, czego potrzebowaliśmy.
A po drugie – gdzieś na świecie jest osoba, która zdecydowała się obsadzić w filmie The Holiday kogoś takiego jak Jack Black. Gorszej decyzji na pewno nie podjęliście!